Wyraźnie cierpimy na brak „projektów wyszehradzkich”, na brak idei, które mogłyby organizować polityczną wspólnotę interesów. To prawda, że gęstość spotkań na najwyższych szczeblach jest nieporównywalna z jakimkolwiek innym ugrupowaniem regionalnym, ale brakuje przedsięwzięć, które byłyby dostępne, zrozumiałe i ważne dla obywateli krajów wyszehradzkich. Grupa V4 jest zajęciem elit, a nie doświadczeniem społeczeństw.

Powstanie Grupy Wyszehradzkiej było tyleż naturalne, co i nieoczekiwane. Nieoczekiwane, gdy spojrzeć z długiej dziejowej perspektywy. Naturalne, gdy analizować konkretny historyczny moment. Tendencje integracyjne nie były bowiem istotnym wątkiem narracji o Europie Środkowej. Zdarzyły się wprawdzie „Wielkie Czechy”, gdy Władysław II Przemyślid sięgnął po koronę polską, a Karol IV Luksemburg po koronę Świętego Cesarstwa. Zdarzyły się „Wielkie Węgry”, gdy Lajos I Nagy (Ludwik Węgierski) koronował się w katedrze wawelskiej i osadził na polskim tronie swoją córkę albo gdy Marcin Korwin wziął pod swoje panowanie Śląsk i Dolną Austrię. Zdarzył się okres dominacji Jagiellonów, rządzących naraz w Peszcie, Pradze, Krakowie i Wilnie. Nie były to jednak projekty trwałe. Wyrastały z mniej lub bardziej przypadkowych układów dynastycznych albo dzielności i zręczności pojedynczych władców. Zawsze był to model dominacji. Historia środkowoeuropejskich królestw, które znalazły się w granicach cesarstwa habsburskiego, Prus lub Rosji, zakończyła się pełnym podporządkowaniem silnym sąsiadom. Nie sposób tamtych zjawisk integracyjnych porównać z projektem polsko-litewskim, który zaczął się od unii politycznej i poprzez unię personalną osiągnął poziom unii realnej – Rzeczypospolitej Obojga Narodów, i przetrwał stulecia. Ostatnim, zamykającym aktem owej unii było antyrosyjskie postanie w 1863 roku, którego dramat rozegrał się na terenach dzisiejszej Polski, Białorusi i Litwy.

Szczyt potęgi Czech przypadł na XIII i XIV wiek, Węgier na XIV i XV. Polskie epoki „złota” i „srebrna” to XVI wiek oraz pierwsza połowa XVII. Tyle tylko że cała energia Rzeczypospolitej skierowana była wtedy na wschód i na północ, na wyniszczającą rywalizację z Moskwą i ze Szwecją, na obronę przed Turcją i ordą krymską. Od czasu dominacji Habsburgów w Czechach i na Węgrzech wektor południowy polskiej polityki stopniowo zanikał.

Patrząc z lotu ptaka na losy krajów wyszehradzkich w ostatnim stuleciu, można jednak mówić o pewnej wspólnocie losu. Ważnym jej elementem był brak przez długi okres politycznej podmiotowości. Jej powrót przyniosła pierwsza wojna światowa. Polska, Czechosłowacja i Węgry stały się państwami ładu wersalskiego, który dla każdego z tych państw był na swój sposób bolesny. Polska weszła w niepodległość z granicami wyszarpanymi w powstaniach, plebiscytach i wojnach, skonfliktowana z Litwą, wyniszczona prowadzonymi na swoim terenie wieloletnimi działaniami militarnymi. Czechy przybrały nieoczekiwany, ahistoryczny kształt swoistej federacji z ziemiami Górnych Węgier i potężną mniejszością niemiecką. Węgry zostały dramatycznie zredukowane terytorialnie do swojego rdzenia etnicznego.

W okresie międzywojennym stosunki między tymi krajami były na ogół niechętne lub wręcz napięte. Do dziś w polskiej pamięci narodowej pozostało zajęcie Śląska Cieszyńskiego w chwili, gdy rozstrzygało się być albo nie być kraju w wojnie z bolszewikami. W pamięci czeskiej pozostaje zajęcie tych ziem przez wojska polskie w ramach aktu monachijskiego mordującego wzorowe demokratyczne państwo – Republikę Czechosłowacką.

Podczas drugiej wojny światowej znaleźliśmy się w różnych obozach. We wrześniu 1939 roku oddziały słowackie pomaszerowały na Polskę obok nazistów, a Węgrzy stali się sojusznikami Hitlera. Oczywiście sądy o tych trudnych czasach, pozbawione wielu zastrzeżeń i podkreślenia istotnych niuansów czy uwarunkowań, mogą się dziś wydać niesprawiedliwe, ale nie zmienia to tezy zasadniczej. Do Jałty nie byliśmy wspólnotą w żadnym sensie tego słowa. Wspólny okazał się natomiast los powojenny: sowiecka strefa wpływów, przejęcie różnymi drogami władzy przez komunistów, forsowna industrializacja, RWPG i Układ Warszawski i co jakiś czas wstrząs polityczny kończący się militarną interwencją lub stanem wojennym, po których następowała fala emigracji.

Na pewno doświadczenie komunizmu oraz przeżycie cudu Jesieni Ludów było niezwykle silnym czynnikiem integracyjnym. Ale jeszcze silniejszym był wspólny cel – droga na Zachód, w stronę demokratycznych społeczeństw i gospodarki rynkowej. Taki był sens przesłania „ojców założycieli” – Józsefa Antalla, Václava Havla, Lecha Wałęsy – podpisujących pamiętną deklarację na zamku w Wyszehradzie zimą 1991 roku.

Sformułowanie wspólnych zamierzeń okazało się ważniejsze niż realne działania. „Wyszehrad” jako marka okazał się doskonałym przedsięwzięciem wizerunkowym i trwale określił trzy, a potem cztery kraje jako liderów transformacji. Ale realnej partnerskiej współpracy w drodze do Unii Europejskiej i NATO było niewiele. Niektórzy nawet twierdzą, że państwa Europy Środkowej wypełniły jedynie agendę zaprojektowaną w Brukseli i Waszyngtonie, a wysiłek lokalnych sił politycznych i przywódców miał charakter wtórny. Decydował o kolorycie wydarzeń, ale nie o ich biegu.

Można wskazać kilka przyczyn braku głębszej współpracy. Po pierwsze państwa Grupy ostro ze sobą rywalizowały – przede wszystkim o zagraniczne inwestycje. Każde z nich próbowało eksponować swoje zalety czy swoje zaangażowanie w reformy, akcentując wyprzedzanie bardziej nieudolnych sąsiadów. Po drugie niektórzy politycy, z wpływowym Václavem Klausem na czele, kwestionowali sensowność funkcjonowania Grupy, podkreślając, że Czechy są już na innym poziomie cywilizacyjnym i ich obecność w Grupie Wyszehradzkiej stanowi jedynie obciążenie. Silna pozycja nacjonalistów w rodzaju Vladimíra Mečiara czy Jána Sloty nadwyrężała relacje słowacko-węgierskie i też nie służyła budowaniu wyszehradzkiej wspólnoty.

Trzecią przyczynę stwarzała Polska – kraj wyraźnie „za duży”, liczący półtora razy więcej ludności niż trzy pozostałe państwa razem wzięte. Polacy uważali – choć z reguły nie formułując tego wprost – że należy się im przywództwo, nie tylko bowiem reprezentują największy kraj, ale są też liderami przemian. To tu była najsilniejsza opozycja i tu zaczął się chwiać mur, który upadł w Berlinie. Polska jednak była krajem wyraźnie najbiedniejszym i najbardziej zapóźnionym cywilizacyjnie wśród państw Grupy, a na dodatek politycznie niestabilna. Dość wspomnieć, że w latach dziewięćdziesiątych u władzy było dziewięciu premierów i trzech prezydentów.

Poważniejsze zainteresowanie Wyszehradem jako inicjatywą polityczną pojawiło się podczas kadencji pierwszego dłużej urzędującego premiera Jerzego Buzka (1997–2001). Powstała wtedy pierwsza, i jak dotąd jedyna, instytucja wyszehradzka – Fundusz Wyszehradzki z siedzibą w Bratysławie. Rozpoczęły się także w miarę regularne spotkania ministrów i premierów.

Postać Buzka jest znamienna w kontekście Wyszehradu. Nigdy dość podkreślania różnicy: w Polsce z tradycjami Europy naddunajskiej, świata habsburskiego etc. związana jest tylko południowa część kraju. Do tej pory jedynym polskim politykiem najwyższego szczebla zakorzenionym w tej tradycji był właśnie Buzek pochodzący ze Śląska Cieszyńskiego. Warto uświadomić sobie, że miasto, z którego wyrosła największa grupa polskich liderów politycznych, to Gdańsk, gdzie zdobywali wykształcenie lub rozpoczynali działalność Lech Wałęsa, Aleksander Kwaśniewski, Jarosław Kaczyński, Donald Tusk, Bogdan Borusewicz czy śp. Maciej Płażyński. Gdańskie doświadczenie nieuchronnie uwrażliwia ich polityczne widzenie świata na obszar bałtycki i uczula na wagę relacji z Niemcami lub Rosją. Prezydent Bronisław Komorowski z kolei nie kryje, że sentymenty wiążą go przede wszystkim z relacjami polsko-litewskimi i polsko-białoruskimi.

Wyszehrad przegrywał rywalizację z innym projektem regionalnym, w który Polska przez lata angażowała najwięcej sił, energii i środków. Można go określić jako przepychanie na Zachód państw postsowieckich – najpierw bałtyckich, a następnie Ukrainy. Białoruś z natury rzeczy stała się przedmiotem bardziej ograniczonych działań. Przez lata priorytetem była Ukraina. Pomarańczowa rewolucja zdawała się kulminacją, szczęśliwym przełomem, po którym – jak sądzono – sukces jest już w zasięgu ręki. Rozwój wypadków nie potwierdził tych nadziei, a potem było już tylko gorzej. Po roku 2005 prezydent Lech Kaczyński próbował budować zdumiewające sojusze z Kazachstanem, Azerbejdżanem, Gruzją i Ukrainą, a Tusk i Radosław Sikorski, za pomocą europejskich środków i nacisku niektórych państw unijnych, tworzyli program Partnerstwa Wschodniego. Pierwsza z tych koncepcji skończyła się tak, jak musiała się skończyć. Z kolei Partnerstwo Wschodnie umiera na naszych oczach i nikt nie ma pomysłu, jak temu zaradzić. Nawet Mołdawia – ostatnie państwo rokujące zbliżenie ze strukturami europejskimi, staje się przedmiotem głębokiego rozczarowania. Zwłaszcza że w tle kryzysu Partnerstwa Wschodniego mamy rosnącą dominację gospodarczą, polityczną i militarną Rosji oraz utratę witalności i woli rozszerzania swych wpływów przez Unię Europejską.

Pragmatyczne spojrzenie kazało odłożyć prometejskie wizje dla Ukrainy i Białorusi i skoncentrować się na znalezieniu modus vivendi z Rosją, z którą współpraca gospodarcza stała się ważnym czynnikiem polskiego wzrostu gospodarczego oraz poprawy pozycji politycznej w UE. Polityka zdecydowanego opowiadania się po stronie Niemiec we wszystkich najważniejszych debatach europejskich – rodzaj partnerstwa polsko-niemieckiego – stworzyły szanse na nową pozycję zarówno wobec Rosji, jak i wobec krajów Europy Środkowej.

Tak przedstawia się kontekst, który każe na nowo przyjrzeć się koncepcji współpracy wyszehradzkiej. Dlatego warto dokonać przeglądu czynników, które mogłyby umożliwić Polsce tchnienie nowego życia w projekt Grupy Wyszehradzkiej.

Po pierwsze, Polska nie jest już najbiedniejszym krajem Grupy. Zrównała się z Węgrami, a dystans do Czech i Słowacji istotnie się zmniejszył. W wielu międzynarodowych rankingach Polska znalazła się wyżej lub porównywalnie blisko swoich sąsiadów. Ważne, że Słowacja prawie dogoniła Czechy, podważając ich ekskluzywną pozycję. Grupa jest dziś bardziej jednolita gospodarczo, zakończyła już główne prywatyzacje, a więc osłabła też rywalizacja wewnątrzregionalna. Po drugie, dobre stosunki z Polską nie są już obciążeniem czy przeszkodą w relacjach z Niemcami lub Rosją. Po trzecie, Polska politycznie jest bardziej stabilna i politycznie odpowiedzialna. Można by rzec, że cieszy się obecnie lepszą opinią niż niektóre inne państwa Grupy (np. ocena europejskiej prezydencji czy rosnące trudności Węgier na forach międzynarodowych). Po czwarte, wobec braku perspektyw w ukierunkowaniu na Ukrainę czy Białoruś wzmocnienie relacji środkowoeuropejskich wydaje się oczywistym priorytetem. Dane o dynamicznie rosnących obrotach handlowych z krajami Grupy nie pozostawiają tu żadnych wątpliwości. Czechy są już czwartym partnerem gospodarczym Polski, a Węgry zaczynają się mieścić w pierwszej dziesiątce.

Mimo to nie sądzę, aby były to aktywa wystarczające. Problem bowiem polega na tym, że trudno dziś zdefiniować wspólnotę interesów krajów Europy Środkowej, a tym bardziej wskazać konkretne projekty. Nie jest nią polityka obronna, gdyż kraje wyszehradzkie wydają tak małe kwoty na zbrojenie, że można powiedzieć, iż po prostu się rozbrajają. Tylko Polska wydaje dwa procent swojego budżetu na obronność, podczas gdy w pozostałych krajach wydatki te są znacznie niższe niż jeden procent. Bojowa Grupa Wyszehradzka to bardziej idea niż rzeczywistość. Dla jej sukcesu konieczna byłaby zmiana myślenia w kwestiach militarnych u naszych partnerów.

W polityce energetycznej nie widać woli wspólnego działania. Słowacja liczy na szczególne relacje z Rosją, Czesi chcą wypchnąć ze swego terytorium Orlen i znacjonalizować sektor naftowy, Węgrzy wbili nóż w plecy projektu rurociągu Nabucco i ku zdumieniu wszystkich zostali nagle zwolennikami putinowskiego South Streamu. O interkonektorach wiele się mówi, ale największe inwestycje to włączenie czeskich rurociągów w system rozgałęzień Nord Streamu, co oznacza postawienie wielkiego znaku zapytania nad celowością rozwijania osi gazowej Północ – Południe (Świnoujście – Krk). Do tej pory Słowacja kupowała rosyjski gaz około dwadzieścia procent taniej niż Polska, a Węgry nawet dwadzieścia pięć procent taniej, co może wyjaśniać różnice w podejściu do polityki energetycznej.

W stosunku do strefy euro, czyli nowego etapu integracji europejskiej, panuje zupełna rozbieżność. Słowacja jest już dziś wewnątrz strefy, Czechy rozmyślają, jak do niej nie wstąpić. Sytuacja gospodarcza Węgier nie pozwala rozważać im przyjęcia wspólnej waluty w jakiejkolwiek sensownej przyszłości. Polska znajduje się w fazie debaty nad możliwym terminem i stoi przed niemal niewykonalną, choć konieczną zmianą konstytucji.

Na szczęście chociaż jeden potencjalny konflikt mamy już za sobą. Wszystkie kraje Grupy należały do kręgu „przyjaciół polityki spójności”, ale tak naprawdę znajdowały się w sytuacji określanej w psychologii „dylematem więźnia” – wciąż nie wiadomo, czy bardziej opłaca się zachować lojalność wobec grupy, czy może zdrada przyniesie większą korzyść. Czesi wyraźnie dawali sygnały, że nie będą umierać za Fundusz Rozwoju Regionalnego, co jest zrozumiałe, bo wkrótce mogą stać się płatnikiem netto, a to oznacza perspektywę odmienną od polskiej czy węgierskiej. Tych sprzeczności interesów jest więcej, mniej lub bardziej zręcznie skrywanych podczas zrytualizowanych spotkań ministrów lub delegacji parlamentarnych. Negocjacje w sprawie wieloletnich ram finansowych nie złamały solidarności Grupy i potwierdziły inicjatywną rolę Polski. Ostatnie spotkanie w Warszawie, w formule szefowie rządów Francji, Niemiec i przywódcy Grupy Wyszehradzkiej, było znamiennym potwierdzeniem tej pozycji.

Mimo to jestem przekonany, że wyraźnie cierpimy na brak „projektów wyszehradzkich”, na brak idei, które mogłyby organizować polityczną wspólnotę interesów. To prawda, że gęstość spotkań na najwyższych szczeblach jest nieporównywalna z jakimkolwiek innym ugrupowaniem regionalnym, ale brakuje przedsięwzięć, które byłyby dostępne, zrozumiałe i ważne dla obywateli krajów wyszehradzkich. Grupa V4 jest zajęciem elit, a nie doświadczeniem społeczeństw.

A przecież w ciągu ostatnich dwudziestu lat wyrosło czy dojrzało swoiste pokolenie wyszehradzkie. Pojawiła się cała generacja ludzi, którzy przeszli tę samą drogę: zdobycie praw obywatelskich i otwarcie granic, kształtowanie się demokratycznych instytucji, rozwój wolnej gospodarki, prywatyzacja, wreszcie – integracja europejska. To stwarza bezprecedensowe wspólne doświadczenie podobieństwa losu. Stanowi polityczny kapitał sensu stricto.

Dlatego tak boli, że od dwudziestu lat nie ma bodaj chęci utworzenia stałego sekretariatu Grupy Wyszehradzkiej, będącego rodzajem jej „pamięci instytucjonalnej”, choć wiele mówi się o wadze, jaką rządy przywiązują do tej współpracy. Jak wyjaśnić fakt, że oficjalna strona Grupy nie jest w stanie zaprezentować całej swojej zawartości w czterech językach narodowych, ale wyłącznie po angielsku, i tylko nieliczne fragmenty tłumaczone są na języki jej krajów? Jak wytłumaczyć fakt, że po dwudziestu latach współpracy i dokonanych w tym okresie gigantycznych inwestycjach transportowych pomiędzy krajami Grupy właściwie brak połączeń autostradami czy drogami ekspresowymi? O połączeniach kolejowych lepiej już nawet nie wspominać.

A przecież wcale nie potrzeba tak wiele. Oto pobieżny przegląd brakujących odcinków połączeń autostradami czy drogami ekspresowymi pomiędzy krajami Grupy: Żylina (SK) – Bielsko Biała (PL), Miszkolc (H) – Koszyce (SK), Żylina (SK) – Ostrawa (CZ), Poprad (SK) – Rzeszów (PL), wreszcie nieco większe przedsięwzięcie Hradec Králové (CZ) – Legnica (PL) i jeszcze kierunkowo na osi Budapeszt – Kraków odcinki: Budapeszt (H) – Zwolen (SK) i Bańska Bystrzyca (SK) – Lubień (PL). Realizacja tych około pięciuset kilometrów powiązałaby cztery dotychczasowe niezależne układy autostradowe i stworzyła z nich system ciągły. Wymaga on jednak jeszcze pełniejszego włączenia w sieci zewnętrzne. Nie mieści się w głowie, że do tej pory Czechy nie mają połączenia autostradowego z Austrią, a Węgry i Słowacja zaledwie jedno, poprzez węzeł bratysławsko-wiedeński. Pomiędzy Wiedniem i Brnem brakuje już zaledwie niewielkiego odcinka Mistelbach – Pohořelice; potrzebne są również niewiele dłuższe odcinki: Linz – Czeskie Budziejowice oraz Graz – Székesfehérvár. Następna grupa to połączenia z Rumunią: Szeged – Timişoara i Hajdúszoboszló – Oradea – Kluż-Napoca, oraz Ukrainą: Przemyśl – Lwów i Nyíregyháza – Munkaczewo, a także połączenie z Białorusią: Mińsk Mazowiecki – Kobryń, stanowiące uzupełniające ogniwo korytarza: Berlin – Warszawa – Moskwa. Ten pakiet to kolejne około pięciuset kilometrów nowych dróg, w których realizację muszą zostać zaangażowane cztery sąsiedzkie państwa. Czy takie dwa pakiety przedsięwzięć nie mogłyby tworzyć wspólnego projektu Grupy w ramach programu Connecting Europe oraz w ramach Partnerstwa Wschodniego? Jego koszt na pewno nie przekroczyłby dziesięciu procent środków polityki spójności adresowanej do krajów Grupy.

Zasłużony Fundusz Wyszeradzki dysponuje śmieszną kwotą dziewięciu milionów euro powstałą z równych składek krajów członkowskich. To oczywiście niesprawiedliwe rozwiązanie. Składki powinny być proporcjonalne do PKB krajów. Jeśli mierzyć go siłą nabywczą (patrz dane Eurostatu), to przy założeniu, że Słowacja wpłaca trzy miliony euro, czyli niewiele więcej niż obecnie, Węgry powinny wpłacić cztery i pół miliona euro, Czechy sześć milionów, a Polska osiemnaście. Z budżetem ponad trzydzieści milionów euro Fundusz mógłby realizować masowe i poważne programy stypendialne, zarówno w formule V4, jak i V4+. Mógłby także stać się ważnym sponsorem produkcji radiowo-telewizyjnej, a być może także przedsięwzięć w zakresie ochrony dziedzictwa kulturowego i wizerunkowej promocji krajów regionu na rynkach trzecich – zwłaszcza w Azji i Ameryce.

Potrzeby Funduszu Wyszehradzkiego jako instytucji wspierającej wyjazdy edukacyjne oraz integracyjne młodzieży są ważne, dlatego że historia i kultura naszych krajów nie mieści się w standardowych programach nauczania europejskiej historii, literatury i kultury. Wobec tego będąc blisko, pozostajemy sobie obcy i jakże często w więzach stereotypów. To tylko garść przykładów pokazujących, że jest pole do głębszej potencjalnej współpracy w ramach Grupy, że można jej nadać nowe życie. Niestety, nadmiar celów, które stawiały sobie na przykład polska, ale i czeska prezydencja w Grupie V4, wskazuje, że raczej nie traktuje się jej poważnie. Wyszehrad stał się rytuałem. Ważna polityka jest gdzie indziej. Wyraźnie osłabły także partnerskie stosunki pomiędzy regionami i miastami. Wprawdzie na wiecach i marszach opozycji w Polsce krzyczy się „chcemy Budapesztu”, ale na pewno autorzy takich haseł nie mają na myśli wyszehradzkiej wspólnoty.

O autorach

Janusz Sepioł

Senator RP VII i VIII kadencji; architekt i historyk sztuki, samorządowiec, polityk PO. Od roku 1999 Wicemarszałek, a w latach 2002–2006 Marszałek Województwa Małopolskiego. Współautor i koordynator wielu opracowań urbanistycznych i regionalnych. Współautor kilku projektów i realizacji architektonicznych oraz autor kilkudziesięciu publikacji z zakresu krytyki architektonicznej, planowania przestrzennego i rozwoju regionalnego. Koordynator Forum Regionów Polska – Rosja, delegat Senatu RP do Inicjatywy Środkowoeuropejskiej. Od 2021 roku architekt miejski Rzeszowa. Autor między innymi książek „Wywiezione z Rosji” i „Dyptyk włoski. Cienie i miejsca”.

INNE ARTYKUŁY TEGO AUTORA

Copyright © Herito 2020