Claudio Magris pisał, że Triest to „miasto żyjące w literaturze i literaturą, ponieważ literatura stanowi jedyną przestrzeń, w której możemy odnaleźć siebie samych i dowiedzieć się naprawdę, kim jesteśmy”. To pytanie nurtowało Floriana Biesika najbardziej, i to ono przywiodło go do pisarstwa. Być może to całkiem naturalne, że w mieście Itala Sveva urzędnik kolejowy stał się pisarzem.

Ta część triesteńskiej opowieści nie rozpoczyna się nad Adriatykiem, lecz nieopodal Bielska, gdzie Śląsk Cieszyński (zwany też Śląskiem austriackim) graniczy z dawną Galicją. Już po galicyjskiej stronie leży miasteczko Wilamowice – dla przygodnego wędrowca zupełnie niepozorne, nie wyróżnia się bowiem ani położeniem, ani zabudową. Jednak dla mieszkańców tych stron ma wyraźną odrębność. A to za sprawą mowy, którą posługiwali się Wilamowianie i którą zwali wymysojrysz, czyli „mową wilamowską”, bo Wymysau to właśnie Wilamowice. Mowy niezrozumiałej zarówno dla Polaków, jak i dla mieszkających w tej okolicy do końca drugiej wojny światowej Niemców.

Historycznie rzecz biorąc, Wilamowianie są ostatnim żywym śladem drugiej, trzynastowiecznej fali kolonizacji Śląska. Nazywamy ją kolonizacją niemiecką, ale wraz z nią przybywali tu także Szkoci, Fryzyjczycy czy Flandryjczycy. Bardziej ich niż Niemców mają Wilamowianie za antenatów i choćby z tego tylko powodu starodawna mowa wilamowicka jest skarbem. Wymysojrysz, którym nawet w czasach największej prosperity miasteczka posługiwało się nie więcej niż kilkaset osób, wydał jedynego poetę: Floriana Biesika[1]. Kto wie, czy zostałby nim, gdyby nie to, że żył i pracował z dala od rodzinnych Wilamowic. Był uczniem Gimnazjum Świętego Jacka w Krakowie, kiedy wybuchło powstanie styczniowe. Dla Polaków – a Wilamowianie mimo hermetycznego dialektu czuli się Polakami – nie był to czas łatwy nawet w austriackiej Galicji uchodzącej za najbardziej liberalny z zaborów. Poradzono Biesikowi, aby udał się do szkół w Wiedniu, gdzie być może znajdzie lepsze życie. Istotnie, dobrze wykształcony nad Dunajem, trafił w końcu do Triestu, gdzie został nadoficjałem (ufficio superiore) Cesarskich Kolei Południowych. Z miasta już nigdy nie wyjechał i tam zmarł w 1926 roku. Na triesteńskim dworcu przepracował całe życie, choć z upływem lat narastało w nim poczucie dojmującej obcości. Claudio Magris pisał, że Triest to „miasto żyjące w literaturze i literaturą, ponieważ literatura stanowi jedyną przestrzeń, w której możemy odnaleźć siebie samych i dowiedzieć się naprawdę, kim jesteśmy”[2]. To pytanie nurtowało Biesika najbardziej, i to ono przywiodło go do pisarstwa. Być może to całkiem naturalne, że w mieście Itala Sveva urzędnik kolejowy stał się pisarzem. Przed Biesikiem niewielu próbowało zgłębić pochodzenie i specyfikę Wilamowian, ale nikt nie zmierzył się z tym światem piórem. Ktoś powie: znana to prawda, że oddalenie pozwala ujrzeć swoją tożsamość na nowo. Zapewne coś takiego poczuł Biesik, odkrywając nad Adriatykiem, jak wyjątkowe były Wymysauwymysojrysz.

Twórczość poety to dziesięć utworów. Napisane w Trieście, różnią się jednak i tonem, i intencją. Na przykład w poemacie Wymysau an Wymysojer (Wilamowice i Wilamowanie), powstałym między 1920 a 1922 rokiem, Biesik wywiódł pochodzenie swych ziomków i będąc poliglotą, poprzez analizę porównawczą trafnie pokazał anglo-fryzyjsko-saski rodowód ich języka. W innych dziełach zapisywał zajęcia Wilamowian, szczegóły ubioru, przywoływał postaci historyczne i kreślił portrety swoich bliskich, współczesnych Wilamowian, widząc w nich depozytariuszy wielowiekowej tajemnicy trwania. Najważniejszy poemat – Óf jer wełt (Na tamtym świecie), napisany w 1924 roku – jest utworem autobiograficznym, podsumowaniem u kresu życia[3].

Znam różne języki – zwierzał się w przedmowie do tego dzieła – żyjąc od półwiecza na obczyźnie, ale najdroższymi pozostają mi polski i wilamowicki, choć znajomością żadnego z nich nie zarobiłem nawet na kromkę chleba.

Biesika martwiła nikła użyteczność polskiego, ubolewał, że mimo rzeszy Polaków rzuconych nie zawsze z własnej woli w rozmaite zakątki świata mowy polskiej poza krajem usłyszeć niepodobna. Jakże kruchą wydawała mu się więc mowa Wilamowian. Stąd tak silne pragnienie ocalenia ukochanego języka, czym przepełniona jest cała twórczość Biesika.

Nie moją rzeczą jest ocena literackiej wartości tej poezji, wydaje mi się zresztą, że nie tu tkwi sedno. Dzieło triesteńczyka ma dla mnie moc i wiarę Miłoszowego „szukania ojczyzny”, jej stwarzania i unieśmiertelniania zarazem.

Piszę poezję z myślą o moich Wilamowianach – zwierzał się Biesik w przedmowie do Óf jer wełt – pragnąc, aby była źródłem wiedzy o życiu tych, którzy byli przed nami, i aby służyła tym, co po nas przyjdą. Mogę zaświadczyć – dodawał – jak głęboko ukochany wymysojrysz zapada w pamięć i serce. Nie używałem go przez sześćdziesiąt lat, a w starości zapragnąłem zająć się nim i porównując z innymi językami, stale odkrywam w nim nowe wartości.

Jakże zbiega się z odczuciami Biesika wyznanie Miłosza zawarte we wstępie do Szukania ojczyzny: „[…] rad jestem, że w ciągu wielu lat spędzonych w domu przy Grizzly Peak […] oddawałem się zajęciom karkołomnym, do jakich niewątpliwie należało przenoszenie się myślą znad Zatoki San Francisco do miejscowości i regionów Europy, o których mało kto słyszał”[4]. Podobnie nad Adriatykiem o Wilamowicach mogła słyszeć najwyżej garstka. Niedźwiedzim Szczytem były więc dla Biesika Triest i pobliska Aurisina (Nabrežina), gdzie przemieszkał niemałą część życia i gdzie oddawał się pisarskim powrotom, wierząc, że jego wysiłek nie jest daremny. W przedmowie do Óf jer wełt odnajdywał siebie jako Mickiewiczowego wygnańca, który na obczyźnie rozpoznał wartość utraconej ojczyzny: „ten tylko się dowie, kto cię stracił” – cytował. Wersy romantyka były dlań pociechą, co zapewne ośmieliło go, by sięgnąć po pióro (w jednym z poematów usiłował nawet przystosować do wymysojrysza Mickiewiczowski trzynastozgłoskowiec). Znamienne, Florian Biesik nie czuł potrzeby zaistnienia jako pisarz, szanse na druk swych utworów kwitował stwierdzeniem „może ktoś, kiedyś…”. Pisał odręcznie, a przepisane w dwóch, trzech kopiach manuskrypty wysyłał bliskim w Wilamowicach: bratu, szwagierce, naczelnikowi poczty Sznajderowi, którego uważał za prawego i wrażliwego człowieka.

Moim ziomkom pragnę wierszami dać chwile wytchnienia od codziennego znoju – pisał w przedmowie do Óf jer wełt – a tym rzuconym w świat jak ja, przywrócić pamięć rodzinnych stron, krainy dzieciństwa.

Myśląc o Biesiku, widzę Miłosza u schyłku życia pochylonego jak dziadek Kunat nad pamiętnikami Jakuba Gieysztora „[…] bo szczegółowo opisują naszą dolinę Niewiaży między Kiejdanami i Krakinowem. // W młodości mnie one nie interesowały, bo co mi po tym, co było dawno, jeżeli obchodziła mnie tylko przyszłość. // Dzisiaj czytam te pamiętniki chciwie, nauczony, jaką wartość mają nazwy miejscowości, zakręty drogi, pagórki i promy na rzece. // Jak bardzo trzeba cenić prowincję i dom, i daty, i ślady minionych ludzi”[5].

Biesik musiał wierzyć, że wspominanie miejsc, ludzi i wydarzeń ocala ciągłość. Tyleż cudowną, co zagadkową, bo wymysojrysz był mową przez stulecia oddzieloną od jej matecznika, a jednak żywą, choć narzecza innych przybyszów dawno obumarły. Aż przyszedł czas, że ciągłość pamięci, mowy i miejsca rwała się napinana wybiegającą gwałtownie w przód nowoczesnością.

Biesik stanął zatem wobec zadania o podstawowym znaczeniu – konieczności stworzenia języka, w którym pomieści i przeniesie wilamowicki świat. Pisany w wymysojryszu poemat Óf jer wełt poprzedził inwokacją zaczerpniętą z Dantego i zapisaną po polsku we własnym przekładzie. „By pobiedz w lepsze wody, / podnieś (rozwiń) żagle / o łódko wyobraźni mojej”[6]. Powołanie Dantego na patrona było gestem wymownym. Powody swe Biesik zresztą objaśnił we wprowadzeniu dołączonym do poematu.

Wszystkim na świecie – pisał – kierują dziwne zrządzenia losu. Takie choćby jak to, że mowa toskańskich chłopów znalazła w Dantem swojego wielkiego poetę, który opisał w niej podróż przez piekło, czyściec i niebiosa, i tak stał się ojcem języka włoskiego. Nie inaczej Luter, który przekładem Biblii na chropawe północne narzecze dał podwaliny nowoczesnej niemczyźnie. Tylko mowa wilamowicka – konstatował – choć najstarsza, a co za tym idzie tak ważna dla dialektów o germańskich korzeniach, szczęścia takiego nie miała.

Florian Biesik widział siebie jako – toutes proportions gardées – Wilamowickiego Dantego, tego, który stwarza język. Nadał wymysojryszowi pisownię i wersyfikację. Zawarł jego brzmienie w formie literackiej. Jakby wiedział, że niekoniecznie słownik, bo tylko wiersz może język ocalić. Do zapisu wybrał polski alfabet jako najlepiej oddający bogactwo samogłosek, którym wymysojrysz przewyższa inne germańskie dialekty.

Nie od rzeczy wydaje się wspomnieć także Primoža Trubara, triesteńskiego kaznodzieję i autora pierwszego słoweńskiego przekładu Nowego Testamentu. (Biesik wyznał, że słoweński jest trzecim językiem, obok włoskiego i niemieckiego, jakim na co dzień się posługuje). Trubar ilustruje przypadłość naszego skrawka kontynentu, gdzie wiele wspólnot trwało poza historią, jedynie językowi powierzając tożsamość i pamięć. Zastanawiające, że Biesik instynktownie rozumiał, że jeśli coś posiada miano i zapisało się w języku, to znaczy, że jest, istnieje. I że aby przetrwać, musi stworzyć swój język.

Czytam u Claudia Magrisa, że podróż jest metaforą losu, może więc zatoczyć koło i pozwolić wrócić do domu, do własnej tożsamości, ale może też biec po linii prostej, coraz dalej od dawnego „ja”. Życie Floriana Biesika byłoby takim unicestwiającym oddalaniem się, gdyby pisaniem nie wyśnił własnego powrotu. I chociaż jego stopa nie stanęła już nigdy w rodzinnym miasteczku, dzięki zapisanemu słowu, w wysyłanych pocztą wierszach spełniała się jego odyseja.

Nie można odmówić sensu tej zagadkowej logice losu, która przywiodła Biesika na kolejarską posadę i sprawiła, że na co dzień obcował z tymi, co w drodze. Był trzecim w hierarchii zastępcą dyrektora triesteńskiego dworca, a musiało być to wówczas miejsce nader szczególne. Kolej i transatlantyk ucieleśniały nowe tempo nowoczesnego świata. Biesik miał je na wyciągnięcie ręki. Czy towarzyszyło mu przekonanie o nieuchronności dokonujących się zmian, tak wyraźnej na tych kilkuset metrach pomiędzy dworcami kolejowym i morskim – tego możemy się tylko domyślać. Galicja – najbiedniejsza w cesarskiej koronie, i Triest – najważniejszy port imperium, jego okno na świat. Iluż agentów wielkich triesteńskich armatorów krążyło wówczas po wsiach i miasteczkach Galicji, aby kusić biletem do amerykańskiego raju. Czytam u Magrisa, że cywilizacja środkowoeuropejska tęskni za morzem. Można by powiedzieć, że austriacka kolej tęsknotę tę udrożniła i sprowadziła do Triestu. Tam, między peronem a nabrzeżem zagęściło się przeznaczenie. Dziewiętnastowiecznym dworcom nadawano formę monumentalnych portali – jak niegdyś bramom w murach miasta. Claudio Magris pisze, jak bliskie są przygoda i deportacja. Iluż zatem środkowoeuropejskich Cipicców i Jorgensenów przestąpiło przez bramę triesteńskiego dworca, nim powierzyło swój los obojętnemu morzu? Być może to na jej progu nadzieja, z jaką wyrusza się w drogę, po raz pierwszy ustępowała tęsknocie. Kilka kroków dalej, na triesteńskim nabrzeżu, oderwawszy stopę od kamiennej krawędzi, wielu ostatecznie rozstawało się z rodzinną Europą. Przyczynę kryzysu naszego świata Claudio Magris widzi w utracie Całości, ja widzę linię oddalającą się od rozkołysanego pokładu, coraz bardziej mglistą, aż do stopienia z horyzontem. Patrzę na Biesika i jego dworzec jak na zapowiedź stulecia pasażerów i emigrantów, którzy zaludnią nie-miejsca, zanim jeszcze figurom tym nadamy rangę symboli współczesnego świata. Zanim inny fachowiec kolejarski zaproponuje użycie bydlęcych wagonów dla usprawnienia transportu ludzi. I zanim przydworcowe magazyny w Trieście – słynny Silos – przygarną włoskich rozbitków z Dalmacji, Istrii i Fiume, co opisała jedna z nich, Marisa Madieri.

Czy obserwując podróżnych, a wielu z nich zmierzało tylko w jedną stronę, Biesik odczuwał niejasny niepokój? Czy z tego powodu w inspirowanym Dantem poemacie opisał tylko czyściec? – ów tamten świat, w którym przyszło mu żyć i skąd przenosił się myślą do Wilamowic, miejsca trwającego dlań w niezachwianym porządku rzeczy. To wszystko raz jeszcze domysły. A jednak intuicja nie zawiodła Biesika, każąc mu stworzyć język w ostatniej chwili, nim ten bezpowrotnie zamilknie.

Inaczej bowiem niż okoliczni Niemcy Wilamowianie nie opuścili miasteczka po drugiej wojnie światowej. Nie widzieli takiej potrzeby, wszak czuli się Polakami. Niestety, wobec polskiego ich mowa grzeszyła brzmieniem niemczyzny. W roku 1945 wprowadzono oficjalny zakaz używania wymysojrysza. I chociaż zniesiono go w 1956, to piętna i towarzyszącego mu lęku nie udało się już zetrzeć. Wymysojrysz dogasał w rodzinnym sekrecie Wilamowian, toteż Biesik pozostaje dziś poetą dla zaledwie siedemdziesięciu osób.

 

Rzeczywistość nie jest sojuszniczką. Kto inny teraz mieszka w triesteńskim domu poety. Na cmentarzu Świętej Anny nie ma już nawet jego grobu. A w magazynach obok triesteńskiego dworca powstanie, jak chodzą słuchy, centrum handlowe. Zostało kilka listów i poemat zaszyfrowany w swoim języku. I tylko w wyobraźni możliwość rozmowy z Biesikiem.

Przez możliwość przemawia nadzieja – pisze Maurice Blanchot[7]. Bo rzeczywistość nie jest jedyną możliwością i powinna być rozpatrywana jako mniej istotna. Możliwość, w nowym sensie, twierdzi Blanchot, jest czymś więcej niż rzeczywistością.

***

[1] Informacje na temat życia i twórczości Floriana Biesika zaczerpnąłem z książki Tomasza Wicherkiewicza, The Making of a language: The case of the idiom of Wilamowice, Southern Poland, Berlin–New York 2003.

[2] Claudio Magris, Europa widziana z Triestu, „Zeszyty Literackie” 2005, nr 90, s. 29.

[3] Transkrypcji rękopisu Biesika dokonał Tomasz Wicherkiewicz (op. cit.), ogłosił także jej tłumaczenie na angielski i niemiecki. Słowa Biesika przytaczam za tymi tłumaczeniami.

[4] Czesław Miłosz, Szukanie ojczyzny, Kraków 2001, s. 15.

[5] Czesław Miłosz, Mój dziadek Zygmunt Kunat, w: idem, To, Kraków 2000, s. 14–15.

[6] Dante, Boska Komedya, Czyściec I: 1–2, tłum. Florian Biesik. Cyt. za: Tomasz Wicherkiewicz, op. cit., s. 54.

[7] Maurice Blanchot, L’Entretien infini, Paris 1969, s. 14, 59, cytat w przekładzie Zygmunta Baumana, cyt. za: Zygmunt Bauman, Walter Benjamin – intelektualista, w: Walter Benjamin, Pasaże, red. Rolf Tiedemann, tłum. Ireneusz Kania, Kraków 2005, s. 1154.

O autorach

Łukasz Galusek

Architekt i wydawca, od 2018 roku zastępca dyrektora ds. programowych w Międzynarodowym Centrum Kultury w Krakowie. Zajmuje się kulturą i sztuką Europy Środkowej, zwłaszcza związkami pomiędzy przestrzenią, pamięcią i tożsamością. Współautor publikacji: „Jože Plečnik – architekt i wizjoner”, „Kresy na nowo odkryte. Wspólne dziedzictwo Polski i Ukrainy”, „Rumunia. Przestrzeń, sztuka, kultura”, „Pogranicze. O odradzaniu się kultury”, „Modi memorandi. Leksykon kultury pamięci”, „Adriatycka epopeja. Ivan Meštrović”. Współkurator wystaw: „Kresy na nowo odkryte. Wspólne dziedzictwo Polski i Ukrainy”, „Kartograf złowrogiej historii. Tara (von Neudorf)”, „Adriatycka epopeja. Ivan Meštrović” i „Architektura niepodległości w Europie Środkowej”. Członek Kolegium Prezydenta RP do spraw Polityki Międzynarodowej oraz Społecznego Komitetu Odnowy Zabytków Krakowa.

INNE ARTYKUŁY TEGO AUTORA

Copyright © Herito 2020