Rumunia - Romania - România
Kto i dlaczego ma dosyć Rumunii?
Publikacja: 15 października 2021
TAGI DO ARTYKUŁU
DO LISTY ARTYKUŁÓWJeśli istnieje coś takiego jak specjalny rumuński przypadek, odmienny od przypadków innych nacji i społeczeństw, to bierze się on z pełnego napięcia wpatrywania się w nasz narodowy charakter. W tym tkwi nasza odrębność. Inne społeczności reagują dużo spokojniej – co nie oznacza, że z zadowoleniem – na własne odbicie w lustrze. Rumuni natomiast patrzą na swój zbiorowy autoportret z irytacją i reagują na niego w sposób dość przesadny.
Stereotypy niczym zmarszczki pobruździły nam twarze, jesteśmy więźniami naszej mentalności i jeszcze przychodzi nam za to płacić. Jak każdy inny naród, Rumuni „są, istnieją” na swój własny sposób. Jak każdy naród wrzucony w historię, wykształcili oni własną mentalność, a ostateczny bilans zysków i strat tym spowodowanych wcale nie musi skłaniać do formułowania oskarżeń. Często padamy na tym tle ofiarą niepotrzebnej konfuzji. Zauważalna, intensywna obecność zbiorowych odruchów i rozpowszechnionych zachowań sama w sobie nie jest bowiem niczym złym. A jeśli nawet, to jest to wspólna przypadłość wszystkich ludzi. Zatem to nie natarczywość stereotypów i wyraźnie zarysowana mentalność odróżniają nas od innych narodów. Mimo to jedna z najczęściej przywoływanych „legend miejskich” mówi, że najcięższym grzechem Rumunów jest obnoszenie się ze swoją tożsamością. Rumuni mieliby stanowić rodzaj etymonu, socjologicznego wykopaliska, które mogą oglądać antropolodzy przygnani w te strony przez ciekawość, zaintrygowani kulturalną dziewiczością jednostki ludzkiej i nieskalanym zacofaniem wspólnoty. Ta absolutnie nieprecyzyjna teoria stała się modna w całym świecie bałkańskim. Za jej sprawą ów świat został przekształcony w antropokulturową menażerię i jako taka często był traktowany. Wszystkie narody od początku do końca stanowią socjologiczny i mentalny raj. Niejeden z naszych przyszłych kolegów w Unii Europejskiej mógłby być tego wymownym przykładem[1].
Ten, kto na swoje nieszczęście nie może się nadziwić, jak twardy żywot mają rumuńskie przyzwyczajenia, powinien wiedzieć, że w kwestii obyczajów nikt nie może się równać z Anglikami. Stereotypowe skojarzenia i umysłowe fiksacje niepoddające się żadnemu leczeniu nie są nigdzie indziej bardziej widoczne niż w Anglii roku 2006. Anglicy są przewidywalni i powtarzają się w sposób graniczący z autyzmem. Ich życiowy cykl jest nadzwyczaj krótki; pozbawiona niespodzianek i przyjemności egzystencja sprowadza się do automatycznych gestów, których źródła można się doszukiwać w zamierzchłych czasach anglosaskich. Rytualne przerwy także następują regularnie i nieodmiennie sprowadzają się do pijaństwa, agresji i aktów wandalizmu, które mają zakłócić wszechobecną monotonię. Równocześnie zaś życie społeczne jest tłamszone przez nadmiar ograniczeń. Terror regulaminów i niechęć przeciętnego osobnika do narzucania innym swojej woli panują wszędzie i bez wyjątku: w pociągach, w biurach, w miejscach publicznych, nawet za szczelnie zasłoniętymi oknami domów.
Obsesja pieniądza jako cnota albo zawodowa umiejętność i skrajnie pragmatyczne relacje w rodzinie i w pracy tworzą w efekcie uciążliwą religię, bankowy maoizm w czystej postaci. To, co alternatywne, wyjątkowe, indywidualne i materialnie bezwartościowe, jest bezlitośnie tępione. Ludzie mają na ogół takie samo zdanie albo nie stać ich na żadne, ustawiają się w kolejce przy każdej nadarzającej się okazji – na przystanku, na poczcie, podczas akcji charytatywnej, w banku, i wszędzie niecierpliwie rozglądają się za metalowymi pachołkami i linami wyznaczającymi kierunek kolejki. Konformizm poglądowy w przestrzeni publicznej i w tak zwanej etykiecie jest przerażający. Nikt nie nauczył tych ludzi, że mogą albo wręcz muszą oddawać się przyjemnościom, że mogliby sformułować myśl lub wysunąć hipotezę, które nie będą służyć czemuś konkretnemu. Silna wola i odporność (na zmianę, warunki pogodowe, złe jedzenie, alkohol) są podstawowymi cnotami. Improwizacja i ryzyko przebywają na wygnaniu na przeciwległym brzegu kanału La Manche i żadne z nich rychło tu nie wróci. Stosunki rodzinne i związki miłosne stoją pod znakiem brutalnej nieporadności, która prowokuje niekończący się łańcuch incydentów społecznych i budzące współczucie zahamowania erotyczno-seksualne. Długoterminowe współżycie różnych pokoleń jest właściwie zakazane, dzieci wcześnie opuszczają dom rodzinny albo są z niego wyrzucane, w przeciwnym razie stają się wyrzutami sumienia i przedmiotami publicznej drwiny. Jednak okrucieństwo tej zorganizowanej formy wypędzania wymaga co jakiś czas odreagowania, otrzeźwienia, po których puszczają tamy i rozlewa się energia trzymana dotąd pod kontrolą. Uniwersalnym remedium jest pijaństwo, ale równie popularne są przemoc fizyczna i werbalna. Jedna rada: omijajcie centra angielskich miast od piątkowego wieczora do poniedziałku, bo inaczej traficie na deski teatru przemocy. Przy tym wszystkim Anglicy nie są żadnym odosobnionym przypadkiem.
Niemcy? Stereotypy dotyczące niemieckiej mentalności są tak rozpowszechnione i utrwalone, że od dawna pozostają źródłem, jak Europa długa i szeroka, dowcipów, prześmiewczych parodii i karykatur. W niemieckich sklepach panuje koszarowa dyscyplina, a każdy „Abteilung” musi mieć swojego szefa, oczywiście uwielbianego przez podwładnych. Restrykcje hasają swobodnie po ulicach, bacząc, by nie wkroczyć na pasy na czerwonym świetle. Niemcy to jeden wielki etnopsychologiczny skansen na wolnym powietrzu. Nawet „poprawnie” przeprowadzona modernizacja (skądinąd wciąż żywa, podobnie jak u Anglików) nie zdołała wyeliminować ze społecznego obiegu przyzwyczajeń i odruchów mentalnych.
Pod tym względem Rumunia nie stanowi wyjątku ani nawet ciekawego przypadku. Mimo to rumuński przypadek istnieje. O jego specyfice nie decyduje uporczywość i siła oddziaływania schematów, ale obsesyjne odwoływanie się do nich. Inaczej mówiąc, stereotypy i narodowa mentalność funkcjonują w trybie naturalnym, podczas gdy uwaga i kredyt zaufania, jakimi są obdarzane przez naukowców i opinię publiczną, mają charakter sztuczny i podejrzany. Jeśli zatem istnieje coś takiego jak specjalny rumuński przypadek, odmienny od przypadków innych nacji i społeczeństw, to bierze się on z tego właśnie pełnego napięcia wpatrywania się w nasz narodowy charakter. W tym tkwi nasza odrębność. Inne społeczności reagują dużo spokojniej – co nie oznacza, że z zadowoleniem – na własne odbicie w lustrze. Rumuni natomiast patrzą na swój zbiorowy autoportret z irytacją i reagują na niego w sposób dość przesadny. Za takim postępowaniem stoi długa historia, zrobiło ono oszałamiającą karierę i wciąż nie traci na aktualności, chociaż nie przyniosło żadnych sensownych konkluzji ani nie zrodziło jakiegokolwiek inspirującego sposobu myślenia. Jedynym spektakularnym efektem tego pastwienia się nad sobą jest nabawienie się tiku nerwowego, który sprowadza namysł nad kulturą do wykrzyczanej reakcji wynikłej z osobistego kaprysu. Krytyka rumuńskości autorstwa samych Rumunów przypomina wprowadzenie na rynek towaru pod nazwą „dobra opinia o sobie”, ale w postaci zamiennika o nazwie „jak najgorsze zdanie o innych”. Jest to objaw niedostosowania społecznego, który kwalifikuje się bardziej do policyjnego dochodzenia niż naukowego badania.
Najczęściej chyba czynione przez Rumunów spostrzeżenie dotyczy bezproduktywnej nijakości. Pisali o tym Pompiliu Eliade i Nicolae Drăghicescu, a także Eugen Ionescu, Emil Cioran i Constantin Rădulescu-Motru. Rumun jest czyniącym zamęt mistrzem krótkiej chwili i chytrym nieobecnym, kiedy rzecz dotyczy długiego czasu. Nieustannie krytykowana jest niezdolność Rumunów do doprowadzenia do końca jakiegokolwiek poważnego projektu społecznego, ich niesolidność, niesłowność, niedbałość. Prawdziwym powołaniem Rumunów jest życie samotne, aspołeczne; jako zdeklarowani indywidualiści uprawiają oni rodzaj melancholijnego autyzmu, który zostawia po sobie ślad błyskotliwej sztuki oratorskiej i ziejącą pustką przestrzeń społeczną. Nieporządek i kakofonia narzucają własną hierarchię wartości, urągającą efektywności ładu społecznego. Do dyspozycji każdorazowego krytyka są liczne powiedzenia, które zgodnie potępiają rumuńską sztukę bojkotowania tego, co społeczne: „gdzie dwóch Rumunów, tam kłótnia pewna”, „nawet tysiąc lat nie wystarczy, byśmy dogonili Czechów (Węgrów, Niemców)”, „Rumun to złodziej (pyskacz, leń)”. To, co wychodzi z rąk Rumuna, to oczywiście „rumuńska robota”, czyli dzieło łączące w sobie szarlatanerię i sabotaż, będące zaprzeczeniem „roboty niemieckiej”. Liczba negatywnych opinii Rumunów o nich samych jest ogromna i prawie wszystkie te sądy dotyczą obojętności i egoizmu, które jakoby tworzą typową, wyłącznie rumuńska mieszankę. Jej efektem jest powszechny społeczny kac czyniący niemożliwym jakiekolwiek precyzyjne działanie. Sukces jest rzeczą przypadku, a na dodatek jest chwilowy. Ten nachalny krytycyzm dekretuje zatem porażkę życia we wspólnocie, brak odruchu solidarności i ucieczkę od skoordynowanego wysiłku większej grupy. Skąd ta uporczywość refleksji krytycznej i dlaczego skupia się ona na kwestii sukcesu zbiorowego? Odpowiedź na to pytanie jest prostsza, niż mogłoby się wydawać.
Rumuńska obsesja samokrytyki graniczącej z oczernianiem jest przede wszystkim efektem izolacji. Paradoksalnie, krytyka anarchicznej samotności rumuńskiej jest w większości przypadków symptomem, a nie formą refleksji. Obsesja rumuńskości zdegradowanej to jeszcze jedna forma odseparowania, niekończąca się opowieść o klasie inteligenckiej wiecznie niezadowolonej z tak zwanego szarego człowieka, który nie potrafi zrealizować wzniosłych idei, jakie okresowo podrzucają mu elity. Twórców opinii i rzeczników wielkich idei jako ziemskich emisariuszy rumuńskich elit ostatecznie dopada rozczarowanie i pogarda dla świata, chociaż czasami zostają męczennikami i bywają rehabilitowani na fali zaściankowego sentymentalizmu – spóźnionego i niekonsekwentnego. Jeśli zastosować tę logikę, paszoptyzm[2] jawi się jako ideał niezrozumiany i zaprzepaszczony przez chłopską ospałość. Bălcescu[3] umiera w biedzie z dala od kraju, po czym zostaje odkryty przez ten sam przemysł zaściankowej nostalgii. Podobnie patriotyzm, a ogólniej – interes narodowy, zostaje zanegowany przez pazerność i prymitywną ignorancję rumuńskiego karczmarza, ulicznego handlarza i przemysłowca-burżuja. Pisarz Mihai Eminescu jest za życia niezrozumiany i umiera niczym wygnaniec, ponieważ opinia publiczna jest obojętna na ideał poetycki. Wkrótce jednak pamięć o nim wraca i zamienia się we frenetyczny, trwający do dziś kult jego osoby. Liberalizm – następna wzniosła idea zlekceważona przez rumuńskie społeczeństwo. Lew Trocki, który w latach 1910–1915 był korespondentem prasowym w Bukareszcie, szkicuje bardzo inteligentny i jednoznaczny portret ówczesnej Rumunii jako kraju oligarchicznego. Liberalizm jest okryciem, którego nie ma kto nosić, a Rumunom brakuje wzmożenia i miłości do ryzyka, charakterystycznych dla narodu rozkochanego w utarczkach politycznych. Ruch Żelaznej Gwardii także nie doczekał się wdzięczności ani poważnego potraktowania przez masy. Elita żelaznogwardyjska przyjmowała wciąż pozy, które miały ją odróżnić od reszty, i oskarżycielsko wskazywała palcem w kierunku pozbawionego godności, skorumpowanego rumuńskiego politykierstwa. Jako „męczennik”, polityk Corneliu Codreanu dołącza do szeregu osobowości niezrozumianych, jest niczym roślina zasadzona w niewłaściwym miejscu i klimacie. Komunizm okazuje się następną „dobrą ideą”, której Rumuni nie umieją zastosować. Pod ich bokiem Jugosłowianom, Czechom i Węgrom udaje się uczynić z komunizmu coś strawnego, podczas gdy oni sami – zakleszczeni między własnym tchórzostwem a głupotą (oczywiście nierumuńską!) Nicolae Ceaușescu – stają się uczestnikami koszmaru. Schemat ten w zasadzie powtarza się niezależnie od okresu historycznego i rodzaju władzy; wielka idea krąży nad światem, ale Rumuni, nieodmiennie ożywieni duchem przeciętności i niewdzięczności, ściągają ją w dół i zadeptują. Historia prawdziwa tkwi tam, gdzie była od zawsze, jedynie lista charyzmatycznych postaci „z zimną obojętnością” złożonych w ofierze wciąż rośnie.
Ten historyczny schemat zawdzięcza swoje istnienie dwóm mitom będącym w powszechnym użyciu. Pierwszy to mit nieudanej budowy, unicestwionej konstrukcji uosabiany przez Manolego – artystę przez innych niezrozumianego. Drugi zaś to mit plebejskiej podłości niszczącej ludzi wrażliwych i nieskalanie czystych, którą znamy z historii o spisku opowiedzianej w balladzie o jagniątku[4]. Trudno nie dostrzec, że cały zabieg jest pozbawiony spontaniczności, że jest rezultatem krytycznej, samoświadomej refleksji. Zła reputacja Rumunów jest owocem zręcznie przeprowadzonego zabiegu kulturalnego opartego na mitycznych motywach bezużytecznego trudu i zawiści, które zostały wyjęte z korpusu ludowych tekstów, literacko przetworzone i zamienione w narzędzia polityczne. Kiedy zbuntowany intelektualista wytyka Rumunom nieuleczalny brak głębi i treści, za każdym razem sugeruje własną wyższość, która wyróżnia go ze społecznej masy. Tyle że przeprowadzony zabieg ma formę dosyć wątpliwej literackiej przeróbki folkloru. „Odgórna” krytyka nie czerpie bynajmniej z innego źródła kulturowego; jej folklorystyczna baza i metoda estetyzacji lokują ją w przednaukowych granicach narodowego lirycznego pesymizmu. Dokładnie tam, gdzie tkwi zwykły człowiek, nie wiadomo który raz złorzeczący przy piwie albo na ulicy, na „rumuńskie przekleństwo”. Formuła „Rumuni są do niczego”, zarówno w jej wariancie intelektualnym, jak i popularnym, oznacza automatycznie, że mówiący przyznaje sobie – i wyłącznie sobie – premię w postaci prawa do bycia innym. Zdanie „jeśli nawet my sami nie jesteśmy w stanie się porozumieć”, wypowiadane w chwilach kryzysów i przesileń politycznych, pełni taką samą funkcję; w podtekście zakłada ono istnienie ogólnorumuńskiego schorzenia, którego rozmawiający z sobą mogą się pozbyć przez zawarcie paktu. Z perspektywy psychologii jednostki stosowanie ocen deprecjonujących jest prawie zawsze oznaką izolacji i akceptacji dla tego stanu. Koło się zamyka. Krytyka rumuńskiego nieudacznictwa oznacza nic innego jak intelektualne wyreżyserowanie stanu, który jakoby ona odrzuca, jest częścią problemu, a nie alternatywnym rozwiązaniem. Mało tego, jeśli hipoteza intelektualnego sprawstwa i odpowiedzialności za społeczny nałóg jest słuszna, pozostaje jeszcze pytanie, dlaczego ów krytyczny zapał skupił się na niepowodzeniach w dziedzinie współżycia społecznego? W gruncie rzeczy mógł odnieść się do innych rzeczy, na przykład do przemocy, której nigdy nie brakowało w historii i polityce rumuńskiej. Przeciwnie, spiski i zamachy stanu, represje i niby-spontaniczne protesty uliczne powtarzają się z wyjątkową i żenującą regularnością. Historyczny okres komunizmu wyznaczają u jego początku i końca akty nadzwyczajnej przemocy, zbiorowej i sterowanej. Rok 1945 to nie tylko okupacja sowiecka. Gheorghe Apostol[5] zupełnie nieprzekonująco przeczył zarzutom, że w kontrmanifestacji z listopada 1945 roku na placu Pałacowym decydującą rolę odegrały bojówki komunistyczne zachowujące się niezwykle brutalnie. Po czterdziestu pięciu latach, w styczniu 1990 roku, nowe władze rozbijają pierwszy masowy protest przeciwko neokomunizmowi też przy pomocy brutalnej kontrmanifestacji. Mineriady[6], za którą to nazwą kryją się kolejne małe wojny domowe prowadzone pod kontrolą władz, to kolejny dowód na wyjątkowy talent Rumunów do reżyserowania aktów przemocy, które mają wymusić albo, przeciwnie, zahamować bieg określonych wydarzeń historycznych. I chociaż temat zasługiwałby na głęboką analizę, nie został podjęty. W zamian, z destrukcyjnym wręcz uporem i z wciąż tą samą irytacją, dostrzega się rumuńskie bałaganiarstwo. Uporczywość tego wątku musi mieć jakieś wytłumaczenie.
Pomocną wskazówką spoza obszaru rumuńskiego może być przejmujący spektakl złożony z polemik i samobiczowania, który zdominował na ponad sześćdziesiąt lat niemieckie życie publiczne. Niemiecki przypadek – dużo lepiej niż rumuński – odsłania mechanizm procesu wywołanego przez problem tożsamości obarczonej poczuciem winy. Będzie zapewne uproszczeniem, chociaż nie przekłamaniem, stwierdzenie, że niemiecka refleksja krytyczna nad „tajemnicą” i „narodową winą” osiągnęła stan fiksacji, któremu trudno dorównać. Należy jednak dodać, że zainteresowanie zamienia się w obsesję, a analizę zastępuje stereotyp dopiero w epoce nowoczesnej, czyli po wywołaniu katastrofy nazistowskiej. Ewolucja poglądów Tomasza Manna jest w tym względzie charakterystyczna i dosyć typowa. Rozważania człowieka apolitycznego pisze w 1918 roku niemiecki konserwatysta-patriota, ale już Doktor Faustus z roku 1947 to arcydzieło niemieckiej demonologii. Z czasem, pod wpływem socjologii marksistowskiej i teorii kultury, o wydźwięku zdecydowanie antykapitalistycznym, świadomość „niemieckiej winy” staje się obywatelskim obowiązkiem i równocześnie oficjalnie uznaną terapią, niekiedy groteskową i komicznie surową. Po wojnie kolejne pokolenia Niemców lądują na kozetce u psychoanalityka, na której niezmiennie wyznają winę swoich rodziców i zobowiązują się walczyć z niebezpieczeństwem, choćby hipotetycznym, popadnięcia kolejny raz w „germanizm”. Nieufność wobec samych siebie i podejrzliwe traktowanie wszystkiego, co niemieckie, były w pełni uzasadnione zaraz po katastrofie. Dzisiaj jednak mamy do czynienia z intelektualną manierą, neurotyczną i spóźnioną formą braku zaufania do siebie. Niewątpliwie można ją porównać z o wiele wcześniejszą i mniej rygorystyczną praktyką samokrytycyzmu uprawianą przez Rumunów. W przypadku Niemców trzeba jedynie pamiętać o szczególnym, nadzwyczajnym charakterze kryzysu będącego przyczyną zjawiska. Podobnie jak Anglicy, Niemcy dają podręcznikowy przykład ulegania historycznym stereotypom; jednak zamiast relatywnego spokoju, z jakim Anglicy przyglądają się sobie w lustrze, Niemcy są rozedrgani i pełni skrupułów. Przyczyną takiego stanu rzeczy jest niewątpliwie wielkie zbiorowe niepowodzenie. Zbiorowa umiejętność wywołania historycznej katastrofy i nieumiejętność jej uniknięcia radykalnie odmieniły sposób patrzenia Niemców na siebie. Zamiast, angielskim śladem, podążyć w kierunku nieszkodliwej autoironii, niemiecka samoocena zamieniła się w zawziętą polemikę.
We Francji, gdzie epizod Vichy przyniósł żałosną klęskę państwa narodowego, uniknięto traumy za pomocą zręcznego i zwodniczego manewru, stuprocentowo francuskiego. Oto zbiorowa świadomość wytworzyła szybko mit kompensacyjny w postaci résistance – francuskiego ruchu oporu przeciwko niemieckim okupantom. Zabieg okazał się skuteczny, a przeprowadzono go przy użyciu aktów przemocy skierowanej przeciwko „kolaboracjonistom”. Pospieszne egzekucje po przeprowadzonych w trybie doraźnym procesach i publiczne upokarzanie ludzi stworzyły widowisko, jakiego oczekiwano. Głośne procesy usankcjonowały przekonanie o „zdradzie klerków”, a listę zdrajców otwierał Brasillach. Znakomita książka angielskiego historyka Roberta Gildea, Marianne in Chains, przekonująco opisuje nieoficjalną historię przesłoniętą oficjalną legendą. Kolaboracjonizm był zjawiskiem masowym i często dobrowolnym, ruch oporu zaś stanowił raczej wyjątek. Mitologiczno-retoryczny kamuflaż uchronił po wojnie społeczeństwo francuskie przed niewygodnymi pytaniami i wewnętrznym pęknięciem. Dzisiaj, po sześćdziesięciu latach od mitologicznej transkrypcji faktów historycznych, zapędy rewizjonistycznie nastawionej grupy naukowców uczyniły temat znów aktualnym, lecz ten rodzaj „powrotu na miejsce zbrodni” jest jak smuga czysto akademickiego światła bez publicznego odzewu i żadnych poważniejszych konsekwencji. Francuska budowla państwowa ocalała, dowodząc, że zasługuje na historyczne istnienie, i nieważne, jakimi metodami to się odbyło. Grunt, że zapewniło Francuzom spokój. Przypadek niemiecki jest nieporównanie bardziej radykalny, ponieważ naród ten musiał stawić czoła całkowitemu upadkowi państwa. Jest to przypadek, w którym rozważania dotyczące kwestii relacji między indywidualnym niezadowoleniem z siebie i niepowodzeniem historycznych konstrukcji wspólnotowych są czymś zupełnie naturalnym. Niemieckie pytania wywołują frustrację jako przedłużenie narodowych niepowodzeń właśnie dlatego, że wzięły się z gigantycznej klęski. Naród odkrywa własne wady, wertując kronikę niemieckich projektów i wysłuchując ich krytyki, a nieumiejętność skutecznego wykorzystania instytucji państwa narodowego rodzi nieufność. Tutaj także należałoby szukać przyczyn rumuńskiej desperacji, będącej neurotycznym odreagowaniem negatywnego bilansu historycznego i równoczesnym oskarżeniem rumuńskiego społeczeństwa sformułowanym w imię bliżej nieokreślonego ideału.
Bycie Rumunem jest rzeczą bezdyskusyjną, byt Rumunii pozostaje wciąż problemem nierozwiązanym. Kanclerz Otto von Bismarck uznał kiedyś, że „Rumuni to nie naród, to profesja”. Sformułowanie z jego listu do króla Karola jest wymowne, jak mało które, i najczęściej źle rozumiane. Nie ma niczego obraźliwego w słowach, które stwierdzają coś zupełnie innego od tego, co zazwyczaj w nich czytamy. Uwaga Bismarcka ma charakter raczej pragmatyczny i stanowi dobrą radę udzieloną monarsze zmagającemu się właśnie z „kwestią rumuńską”, kanclerz opisuje pewien stan rzeczy. Rumuni nie byli jeszcze w tamtych latach społeczeństwem organizowanym przez państwo narodowe, a rumuńskiej rzeczywistości społecznej nie reprezentowały instytucje, lecz specyficzny styl bycia, indywidualna recepta na życie i sposób działania, krótko mówiąc – profesja. „Zaszyfrowana” rada Bismarcka jest zatem prosta: król powinien „znacjonalizować” profesję, kładąc tym samym jej kres. Zamiast indywidualnych talentów i antytalentów – państwo i życie w ramach wspólnoty narodowej. Karol zapewne zrozumiał dobrze to, czego my nie potrafimy dzisiaj już dostrzec. Sytuacja mocno go irytowała, mimo to zdobył się na działania, które zapoczątkowały epokę budowy instytucji. Struktury, normy i funkcjonowanie aparatu państwowego zaczynają zastępować dominujące dotychczas bezapelacyjnie wzorce obyczajowe.
Rada Bismarcka była sformułowana właściwie i jako taka została dobrze zrozumiana. Problemem Rumunów jest spóźniona nowoczesność. Ich historycznym stanem naturalnym był anarchiczny indywidualizm, wiara w skuteczność działania koterii i brak zaufania do władzy centralnej i organizacji publicznych. Nowoczesne instytucje prawno-administracyjne postawiły Rumunom wysokie i rygorystyczne wymagania, a wśród nich te najtrudniejsze: zaufanie, zaangażowanie i odpowiedzialność. W tej właśnie przestrzeni wartości rozgrywał się i nadal się rozgrywa rumuński dramat narodowy. Komunizm, który położył kres krótkiemu epizodowi demokratycznemu (1866–1945), przyniósł zarazem odwrót od demokratycznych wartości i pchnął społeczeństwo ku czasom przednowoczesnym, kiedy dominowała mentalność plemienna. Na scenę wkroczyło państwo despotyczne ze swoimi paradami i ceremoniami ideologicznymi, a prawda społeczna i polityczna pozostała za kulisami. Tą prawdą była atomizacja społeczeństwa, które preferowało nieoficjalne, quasi-plemienne struktury, prawdą była represyjność jako powszechna metoda, pozwalająca na eliminację liderów i rzeczników myśli niezależnej.
Ogólnie rzecz ujmując, nowoczesna historia państwa rumuńskiego sprowadza się do dwóch relatywnie krótkich epizodów: protodemokracji przed rokiem 1945 i dogmatycznego komunizmu po tej dacie. Żaden z tych okresów nie przynosi z sobą rozstrzygających, przełomowych doświadczeń ani zdecydowanych rozwiązań sprawy organizacji wspólnoty. W roku 1989, po raz trzeci w ciągu ostatnich stu dwudziestu pięciu lat, cykl dziejowy zostaje przerwany i wznowiony za sprawą rewolucji, o której można powiedzieć tyle, że była bardziej problematyczna niż cokolwiek przesądzająca. Demokracja staje się ponownie oficjalną formą organizacji społecznej; zanim jednak doczekamy się rzeczywistego społeczeństwa demokratycznego, jedynym zbiorowym wspomnieniem, jakim dysponujemy, jest pamięć o połowicznych i niezrealizowanych projektach.
Rumuni mają zwyczaj odwoływać się do tysiącletniej historii tkwiącej korzeniami w etnogenezie dacko-rzymskiej. Tutaj szukają wyjaśnień i argumentów, gdy rozprawiają o tradycjach „patologii” rumuńskiej. „Baśniowa historia” Simiona Dascăla[7] (1648) ma bogatszą spuściznę, niż nam się wydaje. Należą doń niekończące się narzekania krytyków „ducha rumuńskiego”. Kładli oni nacisk na wrodzone defekty Rumunów, przechodzili, najczęściej mimowolnie, na pozycję historycznego naiwnego biologizmu zainicjowanego przez Dascăla i kwestionowali hipotezy racjonalne. Nawet jeżeli miałoby tak być, że niedostatki charakterologiczne Rumunów są nieuleczalną pozostałością po „zbójach” wypuszczonych z rzymskich więzień, to haniebne urodzenie jest dosyć marną hipotezą. Pochodzenie narodu nie tłumaczy niczego poza samym pochodzeniem. Sporo do powiedzenia na ten temat mieliby Australijczycy, którzy jako naród są potomkami brytyjskich więźniów, kryminalistów, nieuczciwych dłużników i wszelkiej maści niegodziwców zesłanych tam, gdzie diabeł mówi dobranoc, byle dalej od Anglii. Ich mało szlachetne pochodzenie pozostało jednak bez większych konsekwencji, jeśli nie liczyć niedelikatnych uwag, z jakimi mogą się także spotkać dzisiaj w brytyjskich pubach; wszystko zostało przesłonięte przez odniesiony sukces. Można założyć, że kwestia „wrodzonych skłonności przestępczych” zyskałaby na popularności, gdyby londyńskim więźniom nie udało się utworzyć w krótkim czasie dobrze funkcjonującego państwa.
Przypadek rumuński potwierdza ten wniosek. Rozwiniętą ponad miarę nerwicę analityczną na tle braków, jakie wykazuje rumuńska mentalność, wywołała pozbawiona spektakularności historia państwa, ta zaś jest konsekwencją braku ciągłości i rezultatem niepowodzenia projektu wspólnotowego. Chorobliwa doraźność działań rychło doprowadziła do niewiary we własne siły, która znalazła ujście w ahistorycznych wyjaśnieniach skłaniających się bądź ku naiwnie rozumianej biologii, bądź przybierających formę manii prześladowczej. Jak ważne są koherencja i sukces projektu wspólnotowego oraz jak radykalnie mogą one zmienić samoocenę narodu, pokazuje diametralnie odmienny przypadek polski. Polacy także stworzyli bogatą literaturę poświęconą wątpliwym i niczemu niesłużącym cechom „narodowym”. Ich słynną arogancję i permanentne buntownicze nastawienie nawet łatwiej udowodnić niż przymioty charakteru rumuńskiego. Mimo takich skłonności swoich obywateli Polska ma historię niezwykle intensywną. Państwo polskie kilkakrotnie znikało ze sceny brutalnie potraktowane przez historię, ale kosztem ogromnych poświęceń nieustannie na tę scenę historyczną wracało. Ten model narodowej i kulturalnej samorealizacji, będący najważniejszym wydarzeniem dwudziestowiecznej historii Europy Wschodniej, ukształtował pozytywną pewność siebie, której Polacy zapewne by nie nabrali, gdyby traktowali serio własne wątpliwości co do charakteru narodowego. Bilans najnowszej historii wpłynął na radykalną zmianę polskiej samooceny; to, co mogło zasilić repertuar tradycyjnych narzekań, stało się źródłem dumy, a nawet z trudem ukrywanej wyższości. Udziałem Rumunów, przeciwnie, stały się niepowodzenia we wszystkich możliwych odmianach. Powtarzające się regularnie zaburzenia życia społecznego i egzystencji państwa tłumaczą wszystko. Nad Rumunami nie ciąży większe „przekleństwo” niż nad innymi narodami, ale liczne niepowodzenia związane z projektem budowy „wspólnego domu” nauczyły ich przeceniać wpływ i rolę charakteru narodowego w historii. Logiczną tego konsekwencją było skumulowanie się frustracji w centrum życia politycznego. Nieprzypadkowo, przekleństwo ciążące nad Rumunami było poza centrum dużo słabiej obecnym tematem albo wcale go nie podejmowano. W Siedmiogrodzie i częściowo w Banacie, kierowanych przez obce organizmy państwowo-administracyjne, nie wykształciły się obawy i tradycyjny sceptycyzm; w zamian, tamtejszy żywioł rumuński w rezultacie energicznego i stricte pozytywnego rozwoju wytworzył konstruktywny nacjonalizm polityczny i kulturalny. Krytyczne nastawienie przynosiło niekiedy kontestację skorumpowanego i nieodpowiedzialnego Południa, nigdy jednak nie zamieniło się w separatyzm, bo ten oznaczałby zakwestionowanie idei narodowej i osłabienie legitymizacji lokalnej rumuńskości. W drugiej historycznej prowincji, Mołdawii, kwestia niedostatków charakteru rumuńskiego budziła jeszcze mniejsze zainteresowanie. Świadczyło to jednak jedynie o ogólnej zapaści dawnego centrum mołdawskiego, która nastąpiła po okresie konwulsji nacjonalistycznych zainicjowanych przez Corneliu Codreanu[8]. Takim samym przypadkiem zapaści wywołanej traumą jest dzisiejsza Republika Mołdawii. To przypadek wyjątkowo ciekawy i złożony, w którym nieobecność refleksji nad charakterem narodowym Rumunów wcale nie oznacza braku stanowiska, ale sygnalizuje kłopot z niewłaściwym położeniem. Antyrumuńskie nastroje i osławiona repulsja na wspomnienie czasów Iona Antonescu są niewątpliwie czymś realnie istniejącym, lecz o zewnętrznej proweniencji, czymś, co mieści się w szeregu doświadczeń związanych z imperium sowieckim. W efekcie mołdawsko-sowiecka antyrumuńskość przybiera wyraźne zabarwienie propagandowe i jest produktem w stu procentach sztucznym. Nie ma nic wspólnego z rodzajem migreny charakterystycznym dla współczesnego rumuńskiego centrum politycznego, czyli Bukaresztu i, szerzej, dla Południa będącego naturalną przestrzenią dla elit kulturalno-politycznych i folkloru oralnego. Przejawem tego ostatniego jest słynne gadulstwo wołoskie wciąż żywe w stolicy oraz w wioskach leżących między podnóżem Karpat a Dunajem. Nerwica jest obecna tam, gdzie coś tworzono i zaraz niszczono, gdzie zdobywano i marnowano doświadczenie polityczne związane ze statusem centrum. Zatroskanie podłą jakością rumuńskiego materiału to w istocie rzeczy wciąż ten sam przejaw tęsknoty za dokonaniami, których zabrakło, a których brak centrum polityczne składa na karb „słabości” czynnika ludzkiego niezdolnego do przemiany. Innymi słowy, ten przerysowany, negatywny portret został stworzony w celu kompensacyjnym, a nie dla zwykłego opisania stanu rzeczy; z założenia miał pomóc w wykreowaniu ideologii, a nie służyć terapii grupowej. Argumenty, jakimi posługują się niezmordowani krytycy rumuńskich słabości, mają charakter represyjny, a nie analityczny; dekretując niegodziwość jako rumuńską cechę typową, odbierają szansę na jakikolwiek optymizm w przyszłości. Krytyka przyzwyczajeń mentalnych i stereotypowych postaw staje się tym samym bliższa polityce, traci natomiast związek z obserwacją krytyczną jako taką, ponieważ niczego nie opisuje, lecz jedynie pielęgnuje resentyment wynikły z niepowodzenia. Rzeczywistym źródłem niezadowolenia Rumunów są nie tyle niedostatki ich charakteru, ile historyczne niepowodzenia. Dlaczego Rumunom nie udało się osiągnąć trwałego rozwoju? Dlaczego ich sukcesy miały krótki żywot, a zapaści regularnie się powtarzały? Zamiast desperacko szukać odpowiedzi na te pytania, należałoby raczej złagodzić ich kategoryczny charakter. Nowoczesne społeczeństwo rumuńskie ma niedługą historię; niespełna sto pięćdziesiąt lat to za krótki czas, by upowszechnić i ugruntować doświadczenie nowoczesności, tym bardziej że większa część tego okresu przypadła na tak zwaną europejską wojnę domową (1914–1945) i wynikłe z niej konsekwencje (1945–1989). Po drugie, przypadek rumuński nie sposób traktować w oderwaniu od trwałego kontekstu, ten zaś nie gwarantował idealnych warunków rozwoju narodu. Rolę geografii często lekceważono, a separację przestrzenną narzuconą przez łańcuch karpacki traktowano z typowo pasterską obojętnością. Tymczasem z punktu widzenia możliwości komunikacyjnych i szans stworzenia jednolitego organizmu karpacka przeszkoda nie była bez znaczenia. Wyrazisty podział przestrzeni demograficznej i kulturowej, jakże odmienny od warunków panujących w nizinnej Europie Północnej, przesądził o lokalizacji historycznych wspólnot rumuńskich na przeciwległych zboczach Karpat. Rozwój tych wspólnot następował w sposób łatwy do przewidzenia – przez realizację odrębnych, raczej mało wydolnych projektów, co w istotny sposób opóźniło sukces wspólnej sprawy. Okoliczności te można interpretować na różne sposoby, ale nie można o nich zapomnieć. Tymczasem krytycy fenomenu rumuńskiego sformułowali u progu nowoczesności teorię, będącą w istocie rzeczy niesłusznym oskarżeniem; założyli bowiem oddziaływanie czynnika fatalistycznego tam, gdzie mieli do czynienia z rzeczywistością historyczną najzupełniej normalną, jeśli uwzględnić konkretne uwarunkowania. Egzasperacja tych, którzy mają już dosyć Rumunii, jest odruchem wyuczonym. Uleganie oddziaływaniu złowróżbnych znaków obowiązuje jako metoda odczytywania także bieżących wydarzeń. Mamy przed oczami przykład całkiem świeżej daty; oto konflikty wewnątrz koalicji D.A.[9] były odczytywane i analizowane z zastosowaniem tego samego klucza, co prowadziło do nieuchronnej konkluzji, że każda forma rządzenia w rumuńskim wydaniu oznacza chaos i autodestrukcję, a partie po dojściu do władzy biorą się za łby i się kompromitują. Tego typu analiza grzeszy rozbrajającą głupotą, pomija bowiem fakt, że stabilne rządy wymagają solidnej większości, a coś takiego miało miejsce jedynie za rządów PSD[10]. Koalicja dysponująca niewielką większością głosów wszędzie, nie tylko w Rumunii, rozpadnie się pod ciśnieniem wewnętrznych konfliktów. Zadawniona bliskość obywatelskiej refleksji i mitycznej wiary w ciążące przekleństwo wymusiła rychłe przekształcenie analizy racjonalnej w rezonerstwo i narzekanie. Zdecydowanie za długo w przestrzeni publicznej dominuje biadanie, które na naszych oczach staje się obciążeniem dla kolejnych pokoleń.
Z rumuńskiego przełożył Kazimierz Jurczak
***
[1] Tekst został napisany i opublikowany w tomie T(z)ara noastră. Stereotipii și prejudecăți w 2006 r., czyli przed wstąpieniem Rumunii do UE (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
[2] Rewolucyjna ideologia wołoskiej i częściowo mołdawskiej Wiosny Ludów. Nazwa pochodzi od patru`ș opt (pol. czterdziesty ósmy).
[3] Nicolae Bălcescu – pisarz i działacz polityczny, jeden z przywódców Wiosny Ludów na Wołoszczyźnie.
[4] Obydwie ballady ludowe, Mistrz Manole i Jagniątko, są dostępne w polskim przekładzie autorstwa Jerzego Ficowskiego, zob. Mistrz Manole i inne przekłady, Sejny 2004.
[5] Rumuński działacz komunistyczny, I sekretarz KC RPK w latach 1954–1955; w 1965 r. przegrał rywalizację o przywództwo partii z Nicolae Ceaușescu, stopniowo odsuwany od władzy; w 1989 r. współautor tzw. listu sześciu krytykującego politykę Ceaușescu.
[6] Mineriady (z rum. miner – górnik) – zamieszki uliczne w Bukareszcie wywołane przez bojówki robotnicze składające się zwłaszcza z górników z doliny Jiu; po raz pierwszy wezwał górników na pomoc w czerwcu 1990 r. Ion Iliescu, którego neokomunistyczne rządy kwestionowała opozycja. Kolejna mineriada w 1991 r. obaliła rząd Petre Romana.
[7] Tajemnicza i kontrowersyjna postać siedemnastowiecznego kopisty mołdawskiego, przez niektórych historyków literatury uważanego za współautora bądź wręcz rzeczywistego autora latopisu Grzegorza Urechego Letopisețul Țării Moldovei. Przypisuje się mu włączenie do tekstu latopisu legendy o przodkach Mołdawian, którymi jakoby mieli być przestępcy z obszaru imperium rzymskiego osiedleni przez królów węgierskich w Maramureszu dla ochrony przed Tatarami.
[8] Corneliu Zelea-Codreanu (1899–1938) – wywodzący się z Mołdawii współtwórca Legionu Archanioła Michała o orientacji nacjonalistycznej i antysemickiej, przekształconego następnie w Żelazną Gwardię.
[9] Zawiązana w 2004 r. koalicja Partii Narodowo-Liberalnej i Partii Demokratycznej pod nazwą Dreptate și Adevăr, z którą najwyraźniej sympatyzuje Autor; rozpadła się w 2007 r.
[10] Partia Socjaldemokratyczna (Partidul Social Democrat) wynikła z kolejnych przekształceń dawnej formacji postkomunistycznej, obecnie rządząca.
Copyright © Herito 2020