Sandżak, czyli dawnych Bałkanów już nie ma
Publikacja: 14 lipca 2023
TAGI DO ARTYKUŁU
DO LISTY ARTYKUŁÓWNajpierw w typowo południowojugosłowiańskim krajobrazie (zielone pagórki, rozsypane po nich kostki domów) zaczynały się białe muzułmańskie groby na zielonych zboczach. To był Sandżak. Potem wszystko zaczęło nałazić na wszystko, i to była jego stolica, Nowy Pazar.
Nowy Pazar to miasto z tysiąca i jednej nocy, jeśli ktoś się nie boi orientalizacji. Ja się nie boję, również jeśli dotyczy mnie, o ile tylko sól i pieprz do smaku, to sól i pieprz do smaku, a nie osobne danie. Tylko że to była tysiąc i jedna noc we współczesnym wydaniu. Nowy Pazar kipi treścią, błyszczy, rozbrzmiewa głosem muezzinów, pod gwiazdami sterczą minarety. Rano też sterczą. I też rozbrzmiewają.
Ulice, kręte, niespecjalnie szerokie, są pełne ludzi, którzy mieszają się z samochodami, przechodząc gdzie popadnie. Samochody z kolei wydają się jeździć tak, jak chodzą ludzie, wydają się żywymi bydlętami, błyszczącymi, ryczącymi, zagranicznymi, sprowadzanymi, takimi, którymi człowiek ma ochotę się pochwalić. Są to bydlęta prawie wyłącznie niemieckie. Niemieckie to porządne i koniec. Bydlęta z innych krajów – to już nie wiadomo. Jest w każdym razie ryzyko, że nie. Niemcy ze swoją hi-tech robią tu, i w ogóle u nas, w Europie z rewersu, za coś w rodzaju kosmitów z bardziej zaawansowanej technologicznie planety. Dziwnych, wylizanych, genetycznie ublondowionych, uwysoczonych i w ogóle ogarniętych za pomocą nowoczesnych środków naukowych ludzi z przyszłości. Czesi się snobują, że są już prawie tacy jak oni, Rosjanie i Polacy mają do nich hassliebe i zarzekają się, że nigdy nie będą tacy jak oni (choć w skrytości ducha chcieliby tacy trochę jednak być, a najlepiej, żeby nie musieć takimi być, ale żeby jakiś Niemiec się co jakiś czas pojawiał, jak dżin z dzbanka, i sprzątał im ulice, podwórka i robił samochody, byle tylko nie pogardzał i niczego nie rozpieprzał), a Rumuni, Grecy czy Bułgarzy importowali sobie niemieckich władców, żeby im trochę poniemczyli nieszczęsną, jak uważali, wschodnią mentalność. I rzeczywistość.
Spróbuj w każdym razie w Pazarze naprawić japończyka. Ja próbowałem. Mechanicy zrobili, co mogli, i dobrze zrobili, ale cały czas kręcili głowami: nie niemiec? Jak można jeździć nieniemcem? Jak można być tak niepoważnym, nierozważnym, tak lekkomyślnie szastać pieniędzmi, by kupować nieniemca?
Grzał mi się silnik, więc wyjęli termostat, przeczyścili układ chłodzenia. Silniki niemców leżały porozwlekane po podwórzu warsztatu, stały dookoła auta z pootwieranymi maskami, jak chorzy z otwartymi ustami, w które trzeba zajrzeć, kręcili się przy nich pomocnicy, a główny mechanik chodził od auta do auta, od silnika do silnika, jakby rozgrywał multipartię szachów. Czapkę zsunął na czubek głowy. Było już ciepło, więc nie miała co grzać, ale bez czapki – nijak.
Siedzieliśmy w Nowym Pazarze, a oni naprawiali. Dzień, drugi, trzeci. Nie spieszyło nam się, a oni mieli kupę roboty. No i nie ich specjalizacja. A w Nowym Pazarze siedzieć jest bardzo miło. Można powysyłać mejle: nie wyrobimy się, przerwa w życiu, przepraszamy, siła wyższa, utknęliśmy w Sandżaku – i siedzieć. Pić kawę po turecku w kafeczajnicach i gawędzić powoli z ludźmi. A ci, co dostali mejle, myślą: w Sandżaku? W czym? Jak to w ogóle brzmi – Sandżak. Na pewno tam się toczy jakaś wojna. Albo co najmniej działa partyzantka. W krainach o takich nazwach zawsze toczy się wojna albo działa partyzantka. A tu spokój. Nawet upić się można. Mimo że islam. Niby mało kto pije, ale kilka knajp jest. Jedną prowadzi na przykład piłkarz lokalnej drużyny. Też, jak się dowiedział, że samochód nie niemiecki, zaczął kręcić głową. Nie niemiecki? Jak to? Piliśmy tequilę i piwo. On niewiele pił. Jednak islam. Czasem, mówił, kieliszek, czasem piwko, ale bez przesady.
Bo generalnie jednak nie. Najlepiej przyjechać do Pazaru wiosną. Wtedy główne ulice pełne są gówniarzy i nikt nie pije. Siedzą na murkach, gadają. Wąskie spodenki, dziewczyny – krótkie spódniczki. Tylko na ramiona coś zakładają i dekoltów nie mają dużych. No i brak alkoholu. Colę piją, ajran, jogurt, kawę. Albo nic nie piją. Łażą po mieście i gadają. Śmieją się, krzyczą.
Dawniej na górze, w ruinach twierdzy, była dyskoteka. Bardzo chcieliśmy zobaczyć, jak wygląda muzułmańskie prowincjonalne disco. Wschodnioeuropejskie, choć Nowy Pazar to dwa Orienty naraz. Europa orientalis i Orient klasyczny. Ale mnie się bardzo podoba estetyka bałkańskiego islamu, bo jest niezwykle swojska. Meczety wyglądają pośród tych chaotycznych domków jak ilustracja alternatywnej historii Polski, w której Turcy podbijają – powiedzmy – Małopolskę. Bo kiedyś, jeszcze niedawno, tradycyjna architektura Bałkanów i Małopolski się różniła – tu były małe domki ceglane, kryte rudym dachem, w Małopolsce – łamane dachy dworków i architektura drewniana albo ceglana. Ale teraz, gdy zarówno Polska, jak i Bałkany rzuciły się na niedrogie materiały budowlane i z tych materiałów zaczęły klecić wyobrażone raje, wszystko się do siebie upodobniło. Stały się chaosem, tu i tam. Nikt nie trzyma w ryzach nadprodukcji. Naddatku formy. Koślawej często, jasne. Wyszliśmy z tradycji, weszliśmy w chaos. Odwieczny lęk konserwatystów spełnił się w Europie Wschodniej, trzeba to przyznać. Przynajmniej w kwestii krajobrazu kulturowego. Ja to lubię, ale rozumiem tych, którzy uważają, że to przesunęło obraz rzeczywistości z – jednak – jakoś subtelnego, nawet jeśli prymitywnego, w grubą pisany kreską i jeszcze bardziej prymitywny, bo prymitywny formalnie. Ja tak nie uważam, ja szukam subtelności nawet w tej nieumiejętności społecznej. Krajobraz po prostu rozbił się na jednostki. Przestał być zbiorowy. Owszem, powstał chaos, ale to moje naturalne środowisko. Owszem, na pierwszy rzut oka męczy i może się wydawać jednorodny. Ale, na Welesa, nie jest.
Obecnie Bałkany przypominają Polskę. Górzystą, zabudowaną efektem jakiejś wielkiej wschodnioeuropejskiej wyprawy na wszystkie hipermarkety budowlane Zachodu, zakończonej kupieniem wszystkiego, co niedrogie, ale się mocno błyszczy.
Albo te bałkańskie wiejskie meczety. Dywany na podłogach są przetarte jak dywany w wiejskich chałupach, a w środku śmierdzi tym samym co w starych domach we wszystkich wschodnioeuropejskich wsiach: zakwasem, skarpetami, w ogóle potem, stęchlizną. Czasem bielonymi ścianami. Buty, które stoją przy wejściu, wyglądają jak buty stojące przed polskimi domami albo w korytarzu, tam, gdzie zmienia się je na kapcie.
*
W każdym razie poszliśmy na tę prowincjonalną, wschodnioeuropejską, a jednak i muzułmańską dyskotekę. Na pierwszy rzut oka wszystko wydawało się podobne jak, powiedzmy, w Olkuszu, pod Tarnowem czy w Zgierzu. Muzyka łupała niemiłosiernie i łuszczyła skórę z głowy. Stroboskopy waliły po oczach. Klub nazywał się jakoś pretensjonalnie. W środku było ciemnawo, kolesie i laski prężyli się przed sobą. Od dymu z papierosów i szisz nie dało się oddychać. Tylko na stolikach, zamiast kufli i kieliszków, stały napoje energetyczne. Jeden koło drugiego. Grzali to wszyscy równo. I byli nabuzowani. Wyglądali jak spięte koty. No i ogólnie nie dało się w tym hałasie długo wytrzymać.
*
Tak więc młodsi albo łażą po mieście, albo siedzą w dyskotece, choć teraz chyba dyskoteka jest zamknięta. Czasem siedzą w restauracjach i kawiarniach. Starsi – w kafanach. Grają w karty przy kawie i palą papierosy. Kiedyś siedzieli w kafanach w czarszii. W starej, potureckiej części miasta. Gdy przyjechałem tam pierwszy raz, jeszcze była żywa. To znaczy – nadal jest żywa, ale już jakby mniej. Wyremontowano deptak z drugiej strony głównego placu i teraz większość ludzi siedzi tam, pośród titowskiej, brutalistycznej architektury i pośród nowych dobudówek. Te nowe kafany są nowoczesne, kąty proste i w ogóle. W tych dawnych, w starej czarszii, po drugiej stronie rzeki Raszki, siedzą głównie dziadki. Stoliki stoją w środku, a jak się robi cieplej, wynosi się je na ulicę. Nie to, że do ogródka przypisanego do kafany. Albo niekoniecznie. Czasem można po prostu postawić na chodniku albo nad rzeką. Kelner i barman jednocześnie, najczęściej posunięty w latach facet, donosi kawę i herbatę w małych czarkach, gdziekolwiek klient siądzie. Czasem i do handlarzy na drugim brzegu Raszki, przez mostek jeden albo drugi. Handlarze piszą esemesa, a kelner biegnie. Ludzie siedzą. Latem w sandałach i klapkach, w końcu południe, ale nie wyglądają jak wyobrażona ludność Ottomanii. Wyglądają jak wschodnioeuropejscy dziadkowie. Kobiet w tych starych kafanach siedzi bardzo mało. Jak w wiejskich knajpach w Europie Wschodniej. Słabo z emancypacją na prowincji. Muzułmańskiej, katolickiej, prawosławnej – jeden pies.
*
Tego właściciela knajpy, w której podają alkohol, zapytałem, kim się czuje. Serbem? Bośniakiem może – bo przecież Bośni historycznej tu nigdy nie było, a bośniackość jako tożsamość przyszła tu dość sztucznie, bo słowiańskojęzyczna muzułmańskość w pewnym momencie zaczęła być tak właśnie określana.
– Oficjalnie – podrapał się w głowę – to my jesteśmy Serbowie. Ale tak naprawdę to nie. No co – powiedział – muzułmanie, nie wiem…
Albo może powinienem dużą literą napisać – Muzułmanie jako narodowość. Albo jeszcze inaczej – Boszniacy, żeby odróżnić ich od Bośniaków, którymi mogą być wszyscy mieszkańcy Bośni, łącznie z Serbami i Chorwatami. Tylko że tu Bośni nigdy nie było. Tu za Turcji sandżak nowopazarski był. Sandżak to też nazwa administracyjna, jak województwo. „Sandżak” znaczy chorągiew, sztandar. Buńczuk.
Kiedyś tu była Turcja. Słowiańskojęzyczna, ale Turcja. Gdy przyszli Serbowie, niektórzy muzułmanie uciekali do Turcji właśnie. Tam był ośrodek ich kultury i cywilizacji. W religii, nie w języku. Język – cóż język.
Później, gdy przyszli naziści, wielu muzułmanów walczyło po ich stronie. Z czetnikami, z komunistami. Ramię w ramię z Albańczykami, muzułmańskimi sąsiadami. Choć dla Albańczyków, jak sami twierdzą, od religii jednak język i tożsamość narodowa ważniejsze.
Jak to w tym regionie bywa – choćby z diabłem, byle przeciwko wrogom. Zemsta na wroga, z Bogiem i choćby mimo Boga.
*
Teraz, jeśli się wyjdzie na ulicę ze szklanką whisky z baru prowadzonego przez piłkarza, na ścianie naprzeciwko widać napis: AUTONOMIJA SANDŻAKA. Ludzie chodzą po deptaku, mijają. Można siedzieć i się gapić na niepijących muzułmanów, samemu popijając. Czasem pojawia się lokalny wariat, który snuje się po ulicy i naucza. Krzyczy o Koranie, o czystości, o złym Zachodzie, o dekadencji. Generalnie – chodzące Radio Maryja czy jakaś putinowska telewizja. Ta narracja to w zasadzie to samo. Żydzi, dekadencja, zagłada tradycji, spisek liberałów i lewaków, piekło i odnowa moralna, globalizacja i łże-nauka, łże-elity, łże-prawda, honor i śmierć w imię prawdziwych wartości. I oczywiście wzajemna nienawiść pomiędzy różnymi tych narracji ośrodkami. Bo taka jest, wydaje się, natura tych opowieści, które mają ambicję okręcać cały świat wokół swoich małych centrów.
W Nowym Pazarze jest kilka muzułmańskich ośrodków religijnych. Nieprzepadających za sobą. Cóż poradzić. Zdarza się, że zwolennicy islamskiej zajednicy leżącej w czarszii plują na ziemię, gdy przechodzą pod centrum muzułmańskim położonym na głównym placu, pod hotelem Vrbak. I odwrotnie. Czasem z nimi rozmawiam, z jednymi i z drugimi, i mam déjà vu, bo to jak siedzieć z księdzem od Rydzyka czy z ultraprawicowcem na Twitterze. Wydaje mi się to czasem bardzo powtarzalne, tak powtarzalne jak wzór matematyczny, w którym niewiadome można bez problemu obliczyć. Ale czasem zaskakuje.
– A chrześcijańska Matka Boska to czador nosi! – naskoczył na mnie kiedyś pewien działacz religijny z czarszijskiej zajednicy. – I nikt się jej nie czepia, a nas tak!
*
Ale to niekoniecznie jest oblicze nowopazarskiego islamu. Prawie nie widać kobiet w czadorach. O „islamie pustyni” można usłyszeć niespecjalnie przychylne rzeczy.
– Daj spokój – mówił mi świecki nowopazarski znajomy – my ten ramadan obchodzimy jak wy Boże Narodzenie. Tradycja, nic więcej.
Islamscy radykałowie byli jednak obecni w regionie. W 2007 roku serbska policja zabiła jednego z szefów wahabickiej komórki. Innych aresztowała. Skonfiskowała broń. Być może dlatego, że muzułmańscy ekstremiści głupawo się rok wcześniej wychylili – zaatakowali zespół Balkanika grający w Nowym Pazarze, oskarżając go o propagowanie kultury szatana.
„Zespół Balkanika miał właśnie wejść na scenę i zagrać koncert zorganizowany przez władze miasta Nowy Pazar oraz serbskie Ministerstwo Kultury i Sportu, gdy dziesięciu młodych ludzi ubranych w stylu wahabickiego islamskiego ruchu radykalnego (długie brody, półdługie spodnie i białe czapeczki) wspięło się na scenę i rozrzuciło instrumenty, które muzycy mieli przygotowane do gry. Sprzęt uległ zniszczeniu” – donosił w 2006 roku portal belgradzkiego radia B92. „Jeden z mężczyzn przejął mikrofon i ogłosił publiczności: »Bracia, idźcie do domu, to działanie przeciwko islamowi, to robota szatana«. Następnie odrzucił mikrofon, który był uszkodzony, podobnie jak głośniki, konsoleta i część oświetlenia. Czterech policjantów obecnych na koncercie użyło siły, by wyrzucić młodych ze sceny i zapobiec ich powrotowi”. Jakieś pół godziny potem około pięćdziesięciu kibiców klubu FK Nowy Pazar, nieutulonych w żalu po porażce z drużyną Mladost z Apatina, obrzuciło pustą scenę kamieniami.
*
Teraz nie widać zbyt wielu ludzi „ubranych w stylu wahabickiego islamskiego ruchu radykalnego”. Czasem się trafiają, ale nie za często. Broda bez wąsów, czapeczka, spodnie trzy czwarte. Najbardziej przypominają ich sprzedawcy halal kebabu w centrum. Jest długo otwarty, więc kilka razy zdarzyło mi się do niego wpaść, gdy byłem w stanie nietrzeźwym po wizycie u piłkarza. Za każdym razem zastanawiałem się, czy nie wyrzucą mnie z lokalu i – na przykład – nie natrą ostrą papryką. Nie wyrzucili ani nie natarli, choć zerkali spod oka. Albo może tak mi się tylko wydawało.
*
Za to hotel Vrbak – coś pięknego. To zawsze robi wrażenie. Jest wielki, olbrzymi. Betonowy, brutalistyczny titowski karawanseraj. Betonowy giganamiot megasułtana. Komunistyczne wyobrażenie o tysiącu i jednej nocy. Stoi w środku miasta jak statek kosmitów, który próbuje się za wszelką cenę wtopić w otoczenie. Jest wielki, ale do gigantycznego hallu wchodzi się wąskimi, krętymi schodkami, jak do wnętrza niezidentyfikowanego obiektu latającego. Główny hall wygląda jak arena ze space opery. Jak wnętrze megakoloseum w stylu mauretańskim, oplecione zielonymi pnączami. To wszystko jest poruszające, cały ten brutalistyczny Orient. Pokoje są małe i pewnie mają przypominać alkowy w haremie. Karnisze na firanki powycinane są w muzułmanoidalne wzory, a łazienki mają nawiązywać estetyką do hamamów. Z sufitów zwisają podobne do spłuczek klozetowych sznurki zakończone plastykowym uchwytem z napisem S.O.S.
I tak się ten islam buja, jak każda tradycja w globalizującym się na zachodnio świecie. Albo wojuje i gryzie, albo zamienia się w lokalną estetykę.
*
– Ja mam w dupie, czy ktoś jest muzułmanin, Bośniak, Serb czy Albaniec – mówił mi stary, siwy pan Zoran, który dorabia sobie do emerytury, jeżdżąc taksówką, jak wielu zresztą innych. – Ja nie jestem nikim. Jugosłowianinem jestem. Za Tity było dobrze. A teraz co? Muzułmanom odpierdala, Albańczykom odpierdala, ale – ściszył głos – najbardziej to odpierdala tym Macedończykom…
– A Serbom? – spytałem.
– Też odpierdala. A wy skąd?
– Z Polski.
– O, wam to dopiero odpierdala!
Copyright © Herito 2020