Rein Raud.

Estonia

Sztuka myślenia razem z innym człowiekiem

Publikacja: 27 listopada 2024

TAGI DO ARTYKUŁU

DO LISTY ARTYKUŁÓW

Z Reinem Raudem rozmawia Ellen Hinsey

Rein Raud jest jednym z najbardziej uznanych estońskich powieściopisarzy i myślicieli. Zalicza się go, obok pisarek i pisarzy takich jak Olga Tokarczuk i Gábor Schein oraz teoretyków takich jak Iwan Krastew i nieżyjący już Leonidas Donskis, do postkomunistycznego pokolenia twórców i myślicieli z państw Europy Środkowej i Wschodniej oddanych literaturze i demokracji. Podobnie jak Tomas Venclova i Ana Blandiana, nie ogranicza się do jednego gatunku, pisze m.in. prozę, poezję i teksty naukowe. Opublikował pięć tomików poetyckich, jedenaście powieści i trzy zbiory opowiadań. Jest również autorem sześciu prac naukowych i filozoficznych. Jego dialog z polskim socjologiem Zygmuntem Baumanem, „Practices of Selfhood”, omawia między innymi tworzenie się tożsamości w stosunkach społecznych. W estońskiej prasie można znaleźć jego teksty na bieżące tematy. Jego ostatnia powieść, „Skrypt słońca”, za którą otrzymał estońską Narodową Nagrodę Kulturalną, wkrótce ukaże się w języku angielskim.

Ellen Hinsey: Chciałabym zacząć od kilku informacji biograficznych – urodziłeś się w 1961 roku w Tallinnie. Mieszkający w Ameryce pisarze pochodzący z Europy Wschodniej, tacy jak Czesław Miłosz i Tomas Venclova, przyczynili się do poszerzenia wiedzy tamtejszego społeczeństwa na temat historii regionu, jednak Estonia – bardzo odmienny kraj bałtycki – jest za oceanem mniej znana. Może na początek opowiedziałbyś trochę o swoim dzieciństwie i o tym, jak wpłynęły na ciebie język estoński i kultura tego kraju?

Rein Raud: Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że moje życie intelektualne i polityczne zaczęło się w 1965 roku, kiedy jako trzylatek pierwszy raz poszedłem do przedszkola. Wciąż dokładnie pamiętam miejsce, w którym mój ojciec, towarzysz tej porannej podróży przez miasto, powiedział mi dwie rzeczy: po pierwsze, że w przedszkolu będę często słyszał o niejakim „Leninie”, który rzekomo był dobrym człowiekiem, ale ja mam w to nie wierzyć. Po drugie mam nie mówić nikomu, także innym dzieciom, że w to wszystko nie wierzę. Tak było z całym społeczeństwem. Nie znałem nikogo, kto znałby kogoś faktycznie wierzącego w oficjalną propagandę. Pod tym względem Estonia mogła być wyjątkiem w bloku sowieckim, nawet wśród nominalnie niepodległych „demokracji ludowych”, takich jak Polska i Węgry. Przed 1950 rokiem ideowi komuniści okresu międzywojennego zniknęli z elit władzy, ustępując miejsca lojalnym członkom partii sprowadzonym ze ZSRR – głównie potomkom dziewiętnastowiecznych estońskich przesiedleńców. W latach siedemdziesiątych doszło do kolejnego etapu rusyfikacji estońskich marionetkowych władz, a napięcia utrzymywały się do końca okupacji. Niestety, przez ten czas pewien odsetek Estończyków zdążył przyjąć postawę pragmatycznego kolaboracjonizmu. Z drugiej strony nic nie wskazywało na to, że upadek reżimu może być bliski, a trzeba było jakoś żyć. Część wysoko postawionych aparatczyków odegrała później kluczowe role w procesie wyzwolenia.

Druga wojna światowa miała ogromny wpływ na losy jednostek w całym regionie – w jaki sposób było to odczuwane w okresie Twojego dojrzewania?

Mój ojciec, który urodził się w 1928 roku, ledwo uniknął poboru do niemieckiego wojska po inwazji nazistów na ZSRR w 1941 roku. Miał jednak znajomych, którzy walczyli po różnych stronach: takich, których w 1940 roku wzięli w kamasze wcześniejsi okupanci, Sowieci, takich, którzy musieli walczyć w imię idei Hitlera, i takich, którzy by nie dać się wcielić do którejś z armii okupacyjnych, uciekli do Finlandii. Ci znajomi często nas odwiedzali i wymieniali się wspomnieniami. Nie było konfliktów ideologicznych, ponieważ żaden z nich nie utożsamiał się z tą wojną. Po 1945 roku wielu z nich trafiło do łagrów. W większości byli to wykształceni intelektualiści – należał do nich np. Lennart Meri, pierwszy prezydent Estonii po 1991 roku. O rok młodszy od mojego ojca, nie brał udział w walkach, ale w 1941 roku został wywieziony wraz z rodziną na Syberię, podobnie jak część innych naszych znajomych. W dyskusjach toczonych w moim domu rodzinnym udział brał także Ain Kaalep, poeta i tłumacz z wielu języków. Te wieczorne rozmowy były bardzo ważnym elementem mojej edukacji.

Fakt, że już przed odzyskaniem przez Estonię niepodległości uczyłeś się obcych języków, można uznać za pewien rodzaj wolności.

Mój kraj od reszty bloku sowieckiego odróżniał m.in. fakt, że mieliśmy dostęp do (względnie) wolnej, zachodniej przestrzeni informacyjnej Finlandii. Tamtejszy język jest blisko spokrewniony z estońskim i łatwo się go nauczyć, a w północnej części kraju, w tym w jego stolicy, Tallinie, gdzie dorastałem, można było odbierać fińskie telewizję i radio. Moi rodzice szybko się zmęczyli tłumaczeniem programów telewizyjnych i dali mi podręcznik do nauki fińskiego. Miałem wtedy chyba około dziesięciu lat. Po mniej więcej sześciu miesiącach dość biegle władałem tym narzeczem; następnie zdecydowałem się nauczyć szwedzkiego. Znajomi z Finlandii przynieśli nam szwedzkie podręczniki i następny rok spędziłem na ich czytaniu. W mojej szkole pierwszym językiem obcym, jaki poznawaliśmy, nie był rosyjski, a angielski – we wszystkich trzech krajach bałtyckich było trochę placówek, w których on – bądź niemiecki czy francuski – był pierwszym językiem obcym – a ponieważ w fińskiej telewizji nie było dubbingu, tylko napisy, mogliśmy zweryfikować prawdziwość tego, co mówili nam nauczyciele.

Nieustannie poszerzałeś swoją znajomość języków, co miało kluczowe znaczenie dla rozwoju twojego życia intelektualnego.

W pewnym momencie mój ojciec, który uczył się na studiach niemieckiego, ale tak naprawdę nigdy nie opanował go w zadowalającym stopniu, zauważył, jak wiele przyjemności sprawia mi moje nowe hobby, i również postanowił podszlifować porzucony niegdyś język. Razem robiliśmy ćwiczenia, a ja szybko przyswoiłem sobie w znośnym stopniu germańską mowę. Było to ważne, ponieważ mieliśmy w domu doskonałą niemiecką bibliotekę, odziedziczoną po ojczymie mojego ojca, polihistorze, który szczęśliwie wrócił na czas z łagru, aby być przy moich narodzinach, i po którym dostałem imię. Niestety, w ogóle go nie pamiętam, mam natomiast wiele wspomnień związanych z jego księgozbiorem, w którym było m.in. dużo prac naukowych i tłumaczeń myśli azjatyckiej. To odmieniło mój świat. Czytałem kolejne tomy autorstwa chińskich, indyjskich i japońskich myślicieli i chociaż później zdałem sobie sprawę, że owe interpretacje wschodniej filozofii często były przestarzałe, zyskałem dość solidne podstawy wiedzy na ten temat.

Zagadnień tego rodzaju nie uwzględniono w programie szkolnym, dzięki czemu wydawały mi się one jeszcze ciekawsze; stale miałem wrażenie, że władze ukrywają przed nami rzeczy naprawdę ważne, zastępując je komunistycznymi podróbkami. Na przykład dzieje najnowszej literatury światowej traktowały głównie o autorach o komunistycznych sympatiach, których nazwiska były mało znane nawet w ich ojczystych krajach. Nie wspominając już o historii, w której Stany Zjednoczone, Wielka Brytania i Francja były niemal tak złe jak Trzecia Rzesza, ponieważ wspierały ją „w celu wykorzystania jej w walce ze Związkiem Radzieckim” (o pakcie Ribbentrop-Mołotow mówiono tylko mimochodem, a jego rzeczywistą treść w ogóle przemilczano). Doszedłem więc do wniosku, że jeśli czegoś nie ma w programie nauczania, to musi być ważne. Nic dziwnego, że sporo osób z pierwszego pokolenia przywódców Estonii po 1991 roku studiowało historię i doświadczało represji z tego powodu.

9 listopada 1989 roku – dzień upadku muru berlińskiego – jest często przywoływany jako kluczowy punkt zwrotny, symbol zmian politycznych w Europie Środkowej i Wschodniej. Często zapomina się jednak, że w ich awangardzie była Estonia – w 1988 roku wybuchła tam „śpiewająca rewolucja”, seria demokratycznych protestów, które wywierały coraz większą presję na komunistyczny reżim.

To prawda. Zawsze ze smutkiem czytam o „przełomowym roku 1989”. W Estonii aktywny ruch, który zmierzał w kierunku odzyskania niepodległości, nawet jeżeli nie używano tego rodzaju sformułowań, pojawił się w 1987 roku i rok później działał już pełną parą. We wrześniu 1988 roku odwiedziłem Niemiecką Republikę Demokratyczną – nic tam się jeszcze nie działo. Kiedy rozmawiałem z tamtejszymi dysydentami, mówili, że ważne jest, aby kraje bałtyckie się powstrzymały i „nic nie robiły” – mieliśmy zaakceptować nasze historyczne przeznaczenie bycia częścią zreformowanej Rosji, a nie „kołysać łodzią”. Byli wówczas przekonani, że jakikolwiek postęp w zakresie praw człowieka dotrze do NRD tylko z Moskwy Gorbaczowa.

Wróćmy do Twojej osobistej historii „językowej”. Z tego zrodziła się życiowa podróż, która oprócz literatury, w tym tej twojego autorstwa, obejmuje językoznawstwo, teorię kultury i filozofię. Jak postrzegasz integrację tych obszarów swojej pracy?

Myślę o swojej pracy jako „czytaniu i pisaniu” w całym spektrum tego, co czytane i pisane. Zawsze miałem w sobie intelektualną ciekawość, interesowało mnie poznawanie nowych rzeczy, a chociaż moje własne publikacje naukowe dotyczą przede wszystkim nauk humanistycznych i społecznych, czytam również trochę o naukach ścisłych. Zawsze bulwersowało mnie to, jak wszystkie dyscypliny naukowe są obsesyjnie skupione na sobie samych. Kiedy politolodzy mówią o kulturze, posługują się zupełnie przestarzałymi pojęciami – sprzed jakichś siedemdziesięciu lat. Niewiele lepsi są filozofowie traktujący o lingwistyce. Oczywiście nie da się być na bieżąco z odkryciami każdej dziedziny, ale można próbować, zwłaszcza jeśli w twoich interdyscyplinarnych seminariach biorą udział studenci z różnych kierunków, jak to na szczęście jest w moim przypadku.

A te zachodzące na siebie obszary tematyczne i zainteresowania miały z kolei wpływ na twoją twórczość…

Moja praca akademicka oddziałuje na twórczość literacką, np. na sposób myślenia i działania moich bohaterów, choć niewielu z nich jest intelektualistami. W moich powieściach od czasu do czasu pojawiają się wątki filozoficzne i mam nadzieję, że styl moich książek akademickich nie jest zły w sensie literackim. W każdym razie jeden gatunek pisarski pozwala nam odpocząć od innego, więc kiedy skończę pisać – powiedzmy – monografię, mam większą ochotę spędzić trochę czasu nad nową powieścią.

Twoja powieść „Päikesekiri” (List do redakcji), która zdobyła estońską Narodową Nagrodę Kulturalną i jest obecnie tłumaczona na język angielski, to dobry przykład integracyjnego charakteru twojej twórczości. Zabiera ona nas w fascynującą podróż przez historię: opowiada o losach estońskiej cyrkowej siłaczki – wzorowanej na postaci z życia wziętej – która podróżowała po świecie w czasach rewolucji październikowej. Równolegle śledzimy losy udającego się do Estonii japońskiego językoznawcy odkrywającego język, który jego zdaniem może zjednoczyć świat i dać mu życie w pokoju.

Fascynującą postać Anette Busch (1882–1969) odkryłem zupełnie przypadkowo. Ktoś przy okazji obchodów setnej rocznicy nawiązania stosunków dyplomatycznych między Estonią a Japonią poprosił mnie o materiały na temat historycznych związków tych dwóch krajów. Przeszukując archiwa, natknąłem się na stary artykuł prasowy na jej temat. Wiadomo o niej jednak niewiele – jest kilka zdjęć i faktów, ale to za mało, aby stworzyć wiarygodną biografię – więc inspirując się jej losami, stworzyłem nową postać, o dwadzieścia lat młodszą, ale równie silną. Moja bohaterka, Lily, podróżuje z trupą cyrkową przez carską Rosję i jest ścigana przez wściekłego gruzińskiego szlachcica, podobnie jak Anette. Ucieka z Syberii do Szanghaju, a następnie do Tokio, gdzie w końcu zostaje zapaśniczką sumo. Wszystko to naprawdę przytrafiło się również Anette Busch, ale luki w informacjach o niej wypełniłem zmyślonymi wydarzeniami.

W tym miejscu pojawia się drugi wątek fabuły…

Od samego początku miałem wrażenie, że może to dobrze współgrać z inną historyczną narracją, która interesowała mnie od lat. Chodzi o podobieństwo między niektórymi japońskimi ezoterycznymi systemami pisma szintoistycznego a koncepcjami estońskiego językoznawcy Jakoba Linzbacha (1874-1953). W opublikowanej w 1916 roku w Petersburgu książce przedstawił on swoją teorię znaczenia, ale na skutek wstrząsów rewolucji rosyjskiej popadł w zapomnienie. Dlatego wspólnie z zupełnie wyimaginowanym synem szintoistycznego kapłana, Nittą Tsuneo, wyruszyłem w podróż w przeciwnym kierunku, z Japonii do Petersburga i Estonii, by odszukać Linzbacha. W mojej powieści drogi Lily i Tsuneo krzyżują się tylko raz i przez przypadek, ale łączy ich wiele osób, które oboje napotykają podczas swoich podróży. Sporo rzeczy, czasami z pozoru zupełnie niewiarygodnych, które przytrafiają się Nitcie podczas wędrówki przez porewolucyjną Rosję, również opiera się na wydarzeniach historycznych opisanych we wspomnieniach Japończyków przebywających wtedy w Rosji.

Choć nie jest to regułą, w ostatnich dziesięcioleciach literatura anglojęzyczna częściej traktuje raczej o wewnętrznych stanach psychicznych niż o wydarzeniach historycznych. Niekoniecznie dotyczy to literatury wschodnioeuropejskiej. Można podejrzewać, że po kilkudziesięciu latach cenzury wciąż jest wiele historii do opowiedzenia. Mam tu na myśli także twoją ostatnią powieść, „Katkurong”, która nie została jeszcze przetłumaczona na angielski.

Proza historyczna rzeczywiście zajmuje centralne miejsce w najnowszej literaturze estońskiej – uprawiali ją na przykład Karl Ristikivi (1912–1977) i Jaan Kross (1920–2007), dwaj dwudziestowieczni klasycy, a i dziś jest wielu innych pisarzy tworzących w tym gatunku. I nawet u tych autorów, dla których historia nie jest najważniejsza, przeszłość często przeplata się ze współczesnością. „Päikesekiri” jest przykładem tego zjawiska, podobnie jak „Katkurong”, powieść luźno oparta na biografii mojego dziadka, który został wyszkolony na chirurga polowego w armii carskiej. Wraz z kilkoma innymi świeżo upieczonymi lekarzami wysłano go do Mandżurii, gdzie w latach 1910–1911 walczył z epidemią dżumy. Później stracił dom i przyjął posadę sanitariusza w centralnym więzieniu w Tallinie, ponieważ tam przysługiwało mu mieszkanie służbowe. Wszystko to przydarza się również Jakobowi Sarapikowi, mojemu bohaterowi, który jest jednak zupełnie innym człowiekiem. Główną intrygę wymyśliłem sam: kolega Jakoba, z którym ten pojechał do Mandżurii leczyć chorych na dżumę, siedzi teraz w tallińskim więzieniu, podejrzewany o szpiegostwo na rzecz Sowietów.

Wspomniałeś, że proces pisania powieści jest po części ćwiczeniem ze stawiania się na czyimś miejscu. Chociaż nie oznacza to moralnej akceptacji działań danej postaci, ćwiczenie to wymaga od nas próby zamieszkania w świecie innej osoby i zrozumienia jej punktu widzenia. Jest to istotna kwestia z perspektywy etycznej…

Tak. Myślę, że wszystkie moje postacie, nawet te najbardziej niesympatyczne, muszą mieć w sobie odrobinę człowieczeństwa; chcę uniknąć opisywania ich od wewnątrz przy jednoczesnym zewnętrznym osądzaniu ich. Nie oznacza to oczywiście, że podzielam ich poglądy czy cele życiowe ani że zachowałbym się tak jak one w sytuacjach, w których się znalazły. Jestem pewien, że w wielu kluczowych momentach postąpiłbym dokładnie odwrotnie niż moi bohaterowie, ale niektórych wyborów, w tym tych trudnych, wcale nie jestem pewien. Nie wiem, jak bym się zachował, gdybym znalazł się w totalitarnym kraju w czasie wojny, na przykład w nazistowskich Niemczech, ZSRR lub Japonii. Łatwo przyjąć postawę moralnej wyższości, kiedy nie ma się do czynienia z konkretnym ryzykiem. Z drugiej strony wielokrotnie się zastanawiałem, czy byłbym w stanie pisać o umyśle rosyjskiego żołnierza, który w tej chwili popełnia zbrodnie wojenne w Ukrainie. Moja odpowiedź brzmi: nie, nie mogę. Nie czuję się w obowiązku oddawać głos komuś, kto postanowił wyrzec się człowieczeństwa, aby spełnić marzenia obłąkanego dyktatora.

Można powiedzieć, że do tej kwestii odnosi się również twoja powieść „Täiusliku lause surm” (Śmierć doskonałej frazy), ponieważ czytelnik jest prowadzony przez niezliczone punkty widzenia…

Rzeczywiście bardzo trudno pisało mi się tę książkę. Zaczęło się od snu, w którym dwoje działających w antykomunistycznym podziemiu, ale nieznających się młodych ludzi przypadkiem natrafia na siebie w pobliżu skrzynki kontaktowej, poznają się i zakochują w sobie. Żadne z nich nie jest szczególnie zaangażowane politycznie, po prostu robią to, co należy. Reszta historii przyszła całkiem naturalnie – książka przedstawia wiele napięć, wyborów i sprzecznych wizji przyszłości z ostatnich lat sowieckiej okupacji Estonii.

Trudno było odtworzyć gorączkową atmosferę tamtych czasów, kiedy nie istniało tak wiele naturalnych dla nas rzeczy, jak telefony komórkowe czy bardziej ogólnie – łatwy dostęp do informacji. Dlatego zdecydowałem się włączyć do książki kilka osobistych wspomnień, które nie mają znaczenia dla fabuły, ale czynią ją bardziej zrozumiałą dla współczesnych czytelników, zwłaszcza tych, którzy nie pamiętają tamtych czasów.

Niedawno na Łotwie wystawiono spektakl teatralny oparty na „Täiusliku lause surm” – na scenie pojawiła się nawet postać przedstawiająca ciebie.

Tak, byłem tym dość zaskoczony. Reżyser umieścił na scenie kogoś, kto nazywał się „Reins Rauds” (w języku łotewskim do obcych nazwisk dodaje się końcówkę „-s”), i każdy z bohaterów po kolei podchodził do niego i mówił: „jeśli chcesz opowiedzieć światu o tym, co się wydarzyło, musisz usłyszeć także moją wersję, musisz być w stanie zobaczyć ją z mojego punktu widzenia”. A jednak poszczególne perspektywy – działaczy niepodległościowych, kolaborantów i funkcjonariuszy KGB, a także zwykłych ludzi, którzy chcieli tylko spokojnie żyć – bardzo się różniły i często były nie do pogodzenia ze sobą, ale każda osoba uważała swoją optykę za uprawnioną. Nie sądzę, aby społeczeństwo, któremu narzuca się jedną „prawomyślną” narrację – jedną opowieść o tym, co było, jest i będzie – mogło dobrze funkcjonować, ewoluować i podejmować mądre zbiorowe decyzje.

Weszliśmy w epokę politycznej nietolerancji, a w tych warunkach relacje są zredukowane do podstawowych form manichejskich. To z kolei wpływa na naszą zdolność do subtelnych rozróżnień – a także na współczucie i umiejętność budowania międzyludzkich mostów…

To prawda. Poglądy polityczne funkcjonują teraz w stałych zestawach. Znając czyjeś opinie na temat małżeństw homoseksualnych, zapewne poprawnie odgadniesz, co ta osoba sądzi o polityce ekologicznej. I coraz trudniej jest znaleźć przyjaciół, jeśli sprzeciwiasz się działaniom zarówno Hamasu, jak i Netanjahu. W tej sytuacji znacznie łatwiejsze jest sprzedawanie „produktów ideologicznych” – że tak się wyrażę – określonym grupom docelowym, a to z kolei powoduje, że ludzie okopują się na swoich pozycjach i bardzo trudno im zmienić zdanie w danej kwestii, nawet jeśli przemawiają za tym silne argumenty. Na przykład niektórzy prominentni przedstawiciele zachodniej lewicy w ogóle nie reagują na wojnę w Ukrainie – przyzwyczaili się postrzegać Rosję jako diametralne przeciwieństwo amerykańskiego imperializmu i nie dostrzegają jego wschodniej odmiany, która przybrała znacznie bardziej zbrodniczą postać.

To prowadzi nas do kwestii trudnego położenia geopolitycznego Estonii, po raz kolejny uwydatnionego przez wojnę w Ukrainie. Twoja ojczyzna, podobnie jak Litwa i Łotwa, w 1940 roku utraciła niepodległość na rzecz ZSRR i odzyskała ją dopiero po rozpadzie imperium sowieckiego.

Rzeczywiście. Dla nas zarówno naziści, jak i bolszewicy byli zbrodniarzami, swoimi lustrzanymi odbiciami. Jedni i drudzy dążyli do wyeliminowania całych grup z powodów ideologicznych, drogą masowych mordów chcieli osiągnąć jakąś patologicznie rozumianą czystość. Być może nawet w Estonii byli ludzie autentycznie wierzący, że któraś z tych ideologii przyniesie dobro, ale generalnie nasze społeczeństwo stanowczo odrzucało tego rodzaju poglądy. Znajduje to również odbicie w naszym ustroju politycznym – konstytucja i system wyborczy w gruncie rzeczy uniemożliwiają zdobycie przez jedną partię większości bezwzględnej i stworzenie rządu bez wchodzenia w żadne koalicje. W każdym razie to się nigdy nie zdarzyło (nie licząc jednej z moich powieści), do tej pory mieliśmy wyłącznie gabinety koalicyjne złożone z ugrupowań reprezentujących różne odłamy społeczeństwa, które muszą dzielić się odpowiedzialnością i negocjować wspólne stanowiska. Pomaga to Estończykom zachować pewną różnorodność poglądów politycznych. Być może spowalnia to proces decyzyjny, ale dzięki temu łatwiej uniknąć błędnych posunięć. Obecna sytuacja na świecie powinna być dla nas ostrzeżeniem, że instytucje demokratyczne nie są dane raz na zawsze i mogą zostać zdemontowane – albo zamienione w swoje przeciwieństwo mimo zachowania dotychczasowej nazwy. A skoro coś takiego może się wydarzyć nawet w krajach z długą tradycją demokracji, takich jak Stany Zjednoczone, w społeczeństwach ze znacznie krótszą historią demokratycznych praktyk to zagrożenie jest znacznie bardziej realne. W końcu w latach dziewięćdziesiątych w Rosji istniała większość elementów składowych demokratycznego państwa – a widzimy, co się wydarzyło.

Napisałeś ostatnio bardzo interesujący esej o odpowiedzialności obywateli za zbrodnie popełnione przez autorytarne państwo, nawiązując w nim do klasycznej pracy Karla Jaspersa „Problem winy”. Badasz tam m.in. proces tworzenia się grup, które z własnej woli lub pod presją wspierają logikę działań dyktatury.

Tak. Dorastając w okupowanej Estonii – państwie totalitarnym, którego społeczeństwo jednak kochało wolność – zaobserwowałem, że ludzki umysł nigdy nie jest tak przejrzystą, uporządkowaną strukturą, za jaką uważają go niektórzy badacze społeczni. Na przykład niebezpodstawnie nie ufamy badaniom socjologicznym na temat dzisiejszej Rosji, podobnie jak wynikom tamtejszych wyborów. Ale nawet gdyby w tej atmosferze strachu cudem udało się przeprowadzić rzetelną analizę socjologiczną, nie ma powodu sądzić, że ludzie odpowiedzieliby zgodnie z prawdą – bo może władze monitorują odpowiedzi?

Niewykluczone, że ludzie, którzy dzisiaj wedle wszelkich oznak entuzjastycznie popierają wojnę, pewnego dnia, kiedy reżim zostanie obalony i dzisiejszy strach zostanie zastąpiony nowym – przed byciem uznanym za zwolennika poprzedniej władzy – wstaną, wytkną palcami sąsiadów i oskarżą ich, że to oni są faszystami. W momentach zerwania historycznej ciągłości zawsze dzieją się takie rzeczy. Ciekawszy jest fakt, że ludzie potrafią budować narracje, w których ich zachowanie zawsze było konsekwentne, zawsze byli wierni sobie i swoim zasadom, co oczywiście jest bzdurą.

Idąc dalej tym tropem, można dostrzec pewne niebezpieczeństwo, którego Zachód jeszcze nie do końca jest świadomy – że zagrożenia związane z mediami społecznościowymi to nie tylko kwestia dezinformacji: współtworząc media społecznościowe, narażamy się na to, że świadomie bądź nie będziemy brali udział w realizacji wojennych celów autorytarnego państwa. Widzimy to na przykładzie ciągłego wykorzystywania mediów społecznościowych w odniesieniu do Ukrainy i Bliskiego Wschodu. Ze względu na ich ewolucję i coraz częstsze wykorzystywanie w roli propagandowego oręża, istotniejsza niż kiedykolwiek staje się kwestia, czy uczestnictwo w jakichkolwiek mediach społecznościowych może wymagać jednoznacznego „nie” – chyba że możemy mieć pewność, że nie jesteśmy instrumentalnie wykorzystywani.

To prawda, że media społecznościowe znacznie zwiększyły to ryzyko. Zawsze byłem zdania, że technologia nie potrafi zamienić mądrości w głupotę, a tylko pogłębić tę drugą, ale niektóre jej formy są w tym naprawdę bardzo skuteczne i udaje im się eliminować zdania odrębne i dialog. Kiedyś pisałem wiele felietonów i esejów na temat bieżących spraw politycznych, ale praktycznie zrezygnowałem z tego, ponieważ dzisiaj zamieszczanie anonimowych gróźb i hejt są zbyt łatwe. Ale w pewnym sensie jest to tylko jeden z aspektów charakterystycznego dla naszej epoki nadmiaru informacji, wynikającego z procesów, które powinniśmy oceniać pozytywnie. Więcej ludzi może teraz zabrać głos, wypowiadanie się nie stanowi problemu, dostęp do informacji został zdemokratyzowany itd. Przekaz jest jednak nadmiernie uproszczony. Jak wspomniałaś, zniuansowane kwestie są sprowadzane do pytań typu „tak-nie”, nikt nie ma czasu na analizę i debatę, ponieważ coraz więcej spraw wymaga rozstrzygnięcia – i to natychmiastowego. Dziennikarze często pytają mnie o opinię, którą wstępnie sformułowali sobie w głowie na podstawie tego, jak mnie odbierają, a potem są zaskoczeni, kiedy mówię coś zupełnie innego.

Cała twoja twórczość pokazuje m.in., w jak niebezpiecznie dużym stopniu podlegamy konstruktom, siłom i naciskom społecznym. A to z kolei rodzi pytanie o rozeznanie i odpowiedzialność za wszystkie nasze działania. Przypomina się wyrażona przez Hannah Arendt nadzieja, że myślenie pozwala uniknąć najgorszych ludzkich instynktów.

To podchwytliwe pytanie, na które nasza epoka nieszczególnie umie odpowiedzieć. Konstrukcjonizm społeczny jako nurt myślowy odegrał w naszym świecie prawdziwie emancypacyjną rolę, wskazując nam, że pewne rzekome prawdy na temat określonych grup społecznych – zwłaszcza kobiet oraz mniejszości seksualnych i rasowych – to tylko koncepcje ideologiczne, których celem jest uzasadnienie odbierania członkom tych grup praw, wykluczania ich i prześladowania. Nie ulega wątpliwości, że każda forma tego, co nazywamy niesprawiedliwością, jest konstruktem społecznym. Oznacza to również, że możemy świadomie dążyć do tego, aby nasze społeczeństwa były bardziej sprawiedliwe, bardziej inkluzywne i bardziej otwarte na różnorodność kulturową, co wymaga integracji różnych spojrzeń na świat.

I na odwrót – otwiera to również możliwość nadużywania do opresyjnych celów idei związanych z konstrukcjonizmem społecznym. W skrajnej formie można je przeinaczyć tak, aby sugerowały, że konstruktywistyczną iluzją jest również sama sprawiedliwość. Obowiązuje niewypowiedziane założenie, że jeśli coś uchodzi za „społecznie skonstruowane”, to jest bezwartościowe lub przynajmniej ma mniejszą wartość niż coś, co istnieje „niezależnie” od naszej woli. Nic dalszego od prawdy. Jeśli nie mamy problemu z zaakceptowaniem ludzkiego pochodzenia wzniosłego piękna poezji, muzyki i wszystkich innych sztuk, to dlaczego musimy przypisywać pozaludzkie korzenie sprawiedliwości? Czy naprawdę musimy mieć jakiś Absolut, który nam powie, że powinniśmy traktować bliźnich sprawiedliwie? Myślę, że tęsknota za nim jest w ostatecznym rozrachunku próbą uniknięcia odpowiedzialności za decyzje, które sami podejmujemy.

Według mnie najlepiej iść za radą mojego ulubionego japońskiego filozofa, żyjącego w XIII wieku Dōgena: aby wyzwolić się z tego, czym jesteśmy, musimy porzucić trajektorie – wszystkie łańcuchy przyczynowo-skutkowe, które doprowadziły nas do obecnego miejsca – i nie pozwolić im zdeterminować naszego losu. Osiągnięcie tego celu jest możliwe, jeśli będziemy otwarci na otaczający nas świat i potrafili słuchać innych, również tych, z którymi się nie zgadzamy.

 

Z angielskiego przełożył Tomasz Bieroń

Rozmowa pierwotnie opublikowana w „New England Review”

Ellen Hinsey – korespondentka „New England Review”, autorka dziewięciu tomików poezji, esejów, dialogów i przekładów. „Magnetyczna Północ”, obszerny dialog z Tomasem Venclovą na temat totalitaryzmu i dysydencji, weszła do finału konkursu na książkę roku na Litwie. Teksty Hinsey były publikowane na łamach „New York Timesa”, „New Yorkera”, „Irish Timesa”, „Poetry” i „New England Review”. Stypendystka American Academy w Berlinie, a ostatnio profesorka wizytująca na Uniwersytecie Georga-Augusta w Getyndze.

Rein Raud – powieściopisarz, tłumacz i badacz teorii kultury, filozofii i japońskiej klasyki. Autor jedenastu powieści, pięciu zbiorów poezji, czterech innych książek beletrystycznych, licznych tłumaczeń z japońskiego, włoskiego, litewskiego, klasycznego mandaryńskiego i niemieckiego, a także wielu publikacji naukowych. Za swoją twórczość literacką otrzymał między innymi estońską Narodową Nagrodę Kulturalną. Mieszka i pracuje w Tallinie.

Copyright © Herito 2020