Widok na wieś Topolovec. W tle góry. Na pierwszym planie domy na wzgórzu.

Niewidzialne miejsca

Topolove, Sklawonia

Publikacja: 30 marca 2023

NR 43 2021

TAGI DO ARTYKUŁU

DO LISTY ARTYKUŁÓW

Że „ubyli”, powiada się we wsi Topolove – gdzie spędziłem większość mojego pobytu w Benečii – o ludziach, którzy umarli. Pani Romildzie Filipič przed dwoma laty „ubył” mąż. Ale „ubyli” też jej sąsiedzi ze wsi, choć nie umarli.

 

Podróżnik, który niegdyś konno, powozem albo pieszo wędrował z Čedadu (Cividale del Friuli) na wschód, szybko zauważał, że mówi się tu inaczej niż w Furlanii (Friuli). Przeszedłszy po kamiennym moście nad głębokim wąwozem rzeki Nadižy (Natisone), wkraczał do krainy nazywanej przez geografów Republiki Weneckiej Sklawonii. W relacjach, które docierały do pałaców Serenissimy, górzysty region, gdzie zielone zbocza wspinają się ku odległym skalistym szczytom, jawił się jako dość dziki kraniec cywilizowanego świata. W wąskich dolinach, nad rzekami i potokami, także wysoko w cieniu górskich turni, w kamiennych wsiach otoczonych rozległymi pastwiskami, ze swoimi krowami, kozami i owcami żyli górale, którzy mówili własnym, słowiańskim językiem. Chociaż wieki temu przyjęli chrześcijaństwo, ze względu na język, stare obyczaje, zabobony i biedę bardzo różnili się od większości mieszkańców sławnej i bogatej republiki. Sklawonia była też nieco tajemniczą krainą. Kto tam bawił dłuższy czas, mógł usłyszeć dziwne historie. Opowiadano na przykład o krzywopiętych, kobietach ze stopami zwróconymi do tyłu. Krzywopięte czasem ukazywały się ludziom, by nauczyć ich różnych pożytecznych zajęć, choćby młócenia zboża, czasem jednak wyrządzały szkody – paliły chaty albo zrzucały jeźdźców z koni… „Schiavonia come nazione diversa e separata dal Friuli” (Sklawonia jako nacja różna i odrębna od Friuli), zapisano w jakimś starym dokumencie. Ten „inny” albo „osobny” lud żył w kraju, który weneccy dożowie traktowali jak pogranicze wojskowe, zapewnili mu w miarę szeroką autonomię, własną administrację i sądownictwo w zamian za stałą obecność co najmniej dwustu żołnierzy, którzy strzegli górskich przejść Republiki. „Schiavonia veneta, Slavia veneta, nawet Slavia Italiana”, jak też jej największy ośrodek San Pietro degli Slavi, który swoją nazwę zawdzięcza kościołowi (Ecclesia Sancti Petri Sclaborum) – wszystkie te nazwy od dawna w sposób oczywisty zwracały uwagę na to, że w Słowenii Weneckiej (Beneška Slovenija, Benečija, wł. Veneto) żyją niemal wyłącznie ludzie posługujący się słowiańskim, słoweńskim językiem.

Ale podróżnik, który przewędrował i przejechał tę krainę wzdłuż i wszerz, nie odnosił już takiego wrażenia. Bywały dni, gdy mu się wydawało, że Weneckich Słoweńców należy zaliczyć do umierających Europejczyków, jak w swojej znakomitej książce Karl-Markus Gauss nazywa ginące narody i mniejszości etniczne. Gauss, rzecz jasna, nie sądzi, że wśród niektórych europejskich mniejszości szalały choroby powodujące śmierć ich przedstawicieli, lecz uważa, że wymierają stare kultury i języki. Swoje bogactwo Europa zawdzięcza małym narodom, tak mówi tekst na skrzydełku jego książki, dziś niektórym z nich grozi bezpowrotne zniknięcie. W Europie, dodaję, działa mnóstwo organizacji mniejszości etnicznych i roi się od wzniosłych deklaracji na rzecz ich ochrony, ale nie gwarantuje to wcale, że ich nie „ubędzie”.

Że „ubyli”, powiada się we wsi Topolove – gdzie spędziłem większość mojego pobytu w Benečii – o ludziach, którzy umarli. Pani Romildzie Filipič przed dwoma laty „ubył” mąż. Ale „ubyli” też jej sąsiedzi ze wsi, choć nie umarli. Z niemal czterystu mieszkańców, bo tylu ich było w Topolovym w 1950 roku, zostało dziś trzydziestu pięciu. „Ubyli” do Turynu i Mediolanu, Szwajcarii, Belgii i Argentyny. A osiedlił się tylko jeden, ciemnoskóry młodzieniec z Afryki, który żyje z roznoszenia ulotek reklamowych po dolinie. Zamieszkał w opuszczonym domu i na balkonie wywiesił flagę klubu piłkarskiego Inter. Mówi, że kiedyś, gdy zaoszczędzi trochę grosza, chciałby kupić kilka krów, które by się pasły wokół wsi, że w Afryce marzył o tym, by mieć małe stado. Dobrze, tylko gdzie się będą pasły? Od Hlodiča w dolinie do położonych wyżej, już w Słowenii, Livškich Raven wszystko zarosło. Chaszcze z wolna opanowują już sady i winnice, podchodzą na skraj wsi, jakby chciały połknąć ją bez litości.

„Kiedy byłem dzieckiem”, opowiada Italo Rucli w swoim wenecko-słoweńskim dialekcie, „po dolnym Topolovym, w którym stało pięć domów, uganiało się czterdzieścioro dzieci, tylko z naszej rodziny pięcioro. Wszyscy wyjechali”. On też. Mieszka w Turynie. Pracował tam w fabryce, później był pracownikiem technicznym w teatrze, teraz, na emeryturze, częściej wraca do kraju swojej młodości. Italo to ostatni potomek rodziny Ruclów, dynastii wolnych chłopów, którzy wraz z rodziną Garjupów założyli wieś – w dawnym trzynastym wieku postawili tu pierwsze chaty, Garjupowie w górnej, a Ruclowie w dolnej części osady. Potem przez stulecia żyli w zgodzie i oczywiście wśród kłótni, dzięki zaś małżeństwom z tutejszymi mieszkańcami osiedlili się później Filipičowie, Ferletičowie, Bukovcowie… Pamięć Itala sięga czasów, gdy ojciec prowadził karczmę i na mułach, ale bywało też, że pieszo, dźwigali z doliny pełne butelki, a zwozili puste, i gdy we wsi była jeszcze szkoła, gdy w piwnicy domu, w którym teraz mieszkałem, ukrywali się partyzanci. W roku 1944 Niemcy zaskoczyli w Topolovym pięciu młodych ludzi, zginęli w czasie ucieczki w lesie za wsią. Pochowano ich na cmentarzu przy kościele Świętego Michała górującym nad okolicą. Usiłuję dowiedzieć się czegoś więcej o tym wydarzeniu, które na pewno zostawiło jakiś ślad w tutejszych mieszkańcach, lecz o sprawach politycznych nie rozmawia się tu chętnie. „Twardzi jesteśmy, ale nie za bardzo”, pisze miejscowy poeta Aldo Klodič (Clodig), „bo boimy się duszę stracić”.

Wieczorem czytam dziennik wojenny Rommla, opowieść o największej górskiej bitwie w historii świata i o zdobyciu wzgórza 1114, kiedy została przełamana włoska obrona w dwunastej bitwie nad Soczą (Isonzo). To działo się dokładnie w tym miejscu, ponad wsią, gdzieś nad moją głową, w Topolovym była kwatera oficerów. Elegancki styl relacji: strategia, taktyka, manewry wojska, szturm na włoskie pozycje na tyłach. „Straciliśmy trzech żołnierzy, straciliśmy porucznika, straty wroga: siedmiu żołnierzy”. W tej opowieści nigdzie nie ma krwi, głów z dziurami po kulach, oderwanych od tułowia rąk, potu, padłych koni, wszy i smrodu latryn, wojna z perspektywy zwycięskiego pochodu Rommla wydaje się piękna. Nic dziwnego, że chciał ją powtórzyć. W kilku miejscach pojawia się wieś Topolove, tędy z Livka uciekali włoscy żołnierze, a za niemieckim oddziałem Rommla, który przeprowadził słynne natarcie pod Kobaridem – w literaturze historycznej znane pod włoską nazwą Caporetto, także jako „cud pod Caporetto” – wdarła się nieprzebrana masa żołnierzy austriackich, mówiących wszystkimi możliwymi językami: po węgiersku, czesku, polsku, także po słoweńsku.

Italo mówi „po słowieńsku”, w dialekcie, w którym kryje się przeczucie języka, jakim posługiwali się nasi odlegli przodkowie. Zresztą cały czas w Weneckiej Słowenii mam wrażenie, że pod powierzchnią włoskiego, który słyszy się w restauracjach i sklepach, spoczywa zakorzeniony tu głęboko inny język. Praktycznie nie spotkałem nikogo – oczywiście spośród tych, co jeszcze zostali – z kim nie mógłbym porozumieć się po słoweńsku. Wyjątkiem był sympatyczny starszy pan z Mediolanu. Przyjeżdża do Topolovego, ponieważ przed laty ożenił się z jego mieszkanką. Pewnego razu, o wieczornej porze, kiedy jak dawniej miejscowi zbierają się na pogawędki przed swoimi domami, spytał mnie po włosku, jak się czuję jako cudzoziemiec w tych stronach. Chwilę potem pożałował pytania, ponieważ jego żona, jej siostry i pozostałe kobiety trochę żartem, ale bardzo zdecydowanie i głośno wyjaśniły mu, że cudzoziemcem jest on. Pan próbował protestować: przecież jesteśmy we Włoszech, on nie może być cudzoziemcem. Panie, mówiąc jedna przez drugą, wytknęły mu, że w ciągu siedemnastu lat, odkąd tu przyjeżdża, nie nauczył się choćby kilku słów po słoweńsku. Pan mnie przeprosił, ja przeprosiłem jego – Bogiem a prawdą obaj byliśmy w tym miejscu obcymi.

Kiedy w Škrutovym zamawiam kieliszek wytrawnego tokaju i na wszelki wypadek dodaję secco, już pierwszego dnia moja tożsamość zostaje rozszyfrowana: „Pan ze Słowenii, prawda? My mówimy: an suh tokaj”. W mijających tygodniach słowa „an suh tokaj, ušafam, senjam, adno, tuole, sonce sieje, rože uonjajo”[1] pomagają nam nawiązać rozmowę. Nie ma większych problemów, wystarczy nieco słuchu językowego i umiejętność przystosowania. Może poprawi mnie jakiś językoznawca, ale odniosłem wrażenie, że w dolinach Nadižy na równych prawach funkcjonują trzy języki, wszystkie trzy obecne na łamach tygodnika „Novi Matajur”. Te języki nie mieszają się ze sobą, ludzie przeważnie przeskakują między dialektem słoweńskim a językiem włoskim. Literacki słoweński nie jest dla nich zupełnie obcy, jednak na pewno nie posługują się nim miejscowi, ale ich językowi krewni po tamtej stronie wysokich gór, Kaninu, Matajura i Kolovrata. Zaraz za mostem, w miejscu, gdzie przebiega niewidoczna granica między Furlaniją i Benečiją, na stoisku można kupić jabłka i sok jabłkowy, a z ich producentami porozmawiać po słoweńsku.

I jak język brzmi w Weneckiej Słowenii archaicznie, tak wszystko jest tu archaiczne. Ma się poczucie, że łańcuch pokoleń ciągnący się przez stulecia do pewnego stopnia trwa nadal. Mógłbym powiedzieć: archaiczny świat, ale wydaje mi się, że tę krainę i ludzi trzeba opisać, używając wyłącznie słowiańskich słów, choćby: starożytność, starodawność, staroświeckość. Pierwsze pochodzi zapewne z czeskiego, nie wątpię, że zawędrowało do nas dzięki językoznawcom w czasach, kiedy tylko prawdziwe słowiańskie słowa brzmiały szlachetnie, kiedy z zapomnienia należało przywołać pradawne życie naszych przodków. W Benečii pod powierzchnią nowoczesności wciąż istnieje jakiś odległy słowiański świat. A pod warstwą włoskiego, który, prawdę mówiąc, opanował ten region zaledwie pięćdziesiąt lat temu, wszędzie w użyciu pozostaje stary dialekt, mówią nim praktycznie wszyscy mieszkańcy dolin rzeki Nadižy i Doliny Terskiej (Alta Val Torre), a inaczej, bo w dialekcie rezijańskim, także w Rezii (Resia). Tylko w starej Schiavonii może ci się przydarzyć, że w Sriednym – gdy podziwiasz pięknie prezentujące się tablice, na których administracja prowincji Videm (Udine) właściwie wyjaśnia słoweńskie pochodzenie miejscowych nazw geograficznych – zagadnie cię Bepo i wytłumaczy, że Bepo znaczy Jože, a po dziesięciu minutach rozmowy dowiesz się, że duch „sosednjej” wciąż żyje.

„Sosednjimi” w czasach Republiki Weneckiej nazywano wiejskie społeczności, które wybierały swoich przedstawicieli do „wielkiej sosednjej” (albo arengo), jakby parlamentu Weneckiej Słowenii, decydującego o wszystkich ważnych sprawach regionu. Republika Wenecka podarowała góralom autonomię w zamian za obronę granic przed Habsburgami. Nigdzie indziej nie można tak łatwo wyobrazić sobie, że współcześni mieszkańcy to bezpośredni potomkowie tamtych Weneckich Słoweńców, którzy „sąsiednią” traktowali jak swoją najważniejszą władzę. Ci, co nie wyjechali, są potomkami pierwszych osiedleńców, a dokąd sięga pamięć – potomkami swoich pradziadów, którzy większą sympatią darzyli Włochy niż Austrię. W roku 1866 w plebiscycie opowiedzieli się za Włochami. Byli pewni, że Włosi zwrócą im utraconą za czasów austriackich autonomię, jaką cieszyli się pod rządami Serenissimy. Kilka lat wcześniej słoweński patriota, ksiądz Peter Podreka (don Pietro Podrecca), napisał słynny swego czasu wiersz „Ukochana Italio”: „Ukochana Italio, / domu drogi mi, / w sercu moim będziesz / do ostatnich dni”. Włochy i słoweńskie dziedzictwo wcale się nie wykluczały. Na początku dwudziestego wieku czytano książki Mohorjevej družby[2] przysyłane z Lublany, a w latach dwudziestych za pośrednictwem poczty wypożyczano książki z lublańskich bibliotek. Ci, co nie wyjechali, są wnukami dziadów, którzy nawet po I wojnie wierzyli, że ich przynależność do Weneckiej Słowenii i język słoweński dają się bez problemu pogodzić z państwem włoskim. Rozczarowanie było gorzkie. Nikt nie wiedział, że wkrótce nadejdą czasy faszyzmu. Dzisiaj mieszkają tu synowie ojców, którzy wtedy ostatecznie stracili wszelkie złudzenia – zabroniono używać słoweńskiego w miejscach publicznych, nawet w kościele. Niestety Kościół jako instytucja wyraził na to zgodę i nawet oficjalnie nakazał: tu będziecie się modlić tylko po włosku. Dopiero po kilkudziesięciu latach przeprosił za kalwarię wielu zwykłych ludzi, między innymi sławnego księdza Martina Čedermaca, bohatera powieści Francego Bevka[3]. Bo ludzie nie potrafili zrozumieć, jaka sprzeczność może zachodzić między ich językiem – słoweńskim – a państwowymi i nacjonalistycznymi ideologiami. Nie mówiąc już o mszach i nabożeństwach.

A przecież tak oczywiste było niegdyś, że w tym regionie powszechnie używa się słoweńskiego. Pewien włoski żołnierz 15 września 1915 roku po przybyciu do Špetra w dolinie Nadižy (San Pietro al Natisone) zapisał w swoim dzienniku, że znalazł się w „pierwszej z siedmiu gmin, gdzie mówią dialektem słoweńskim (dialetto sloveno)”. On nie rozumiał tego języka. Tak samo jak jego włoskiego nie rozumiał Stanko, siedmioletni chłopiec z Robiča. Włoski żołnierz zapamiętał sobie nazwisko chłopca, Robancich, było ono niewątpliwie słowiańskie. A po tamtej stronie gór, w Kobaridzie, dwa dni później zanotował: „Wchodzę do kilku sklepów i znowu spotykam zagadkowe twarze, jak za pierwszym razem. Nie. Ci Słoweńcy nas jeszcze nie lubią. Tolerują nas z obojętnością i skrywaną nienawiścią. Myślą, że jesteśmy tu »tymczasowo« i nie chcą świecić oczami, gdyby jutro miała powrócić w to miejsce wczorajsza władza”.

Żołnierz, który kilka lat później, w 1923 roku, ogłosił drukiem swój dziennik pod tytułem „Il mio diario di guerra”[4], nazywał się Benito Mussolini.

Mieszkańcy tych dolin już od dawna wyjeżdżali w świat, byli wędrownymi sprzedawcami, trudnili się ostrzeniem noży, zawsze jednak wracali w rodzinne strony. Dopóki w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku nie wciągnął ich potężny wir emigracji, który zmienił tę krainę dużo bardziej niż państwa i ustroje, w jakich żyli. Teraz przyjeżdżają tylko na Rožincę, malownicze święto Wniebowzięcia. Pieką ciasta zwane gubanca, gromadzą się wokół kościołów, gdzie błogosławi się sierpniowe kwiaty, przywołują wspomnienia. Modlą się po włosku, a śpiewają po słoweńsku: „Zdrowaś Maryjo… i w godzinę śmierci naszej…”. Słowa wypowiedziane w ostatniej godzinie będą słoweńskimi słowami. Zaproszono mnie na Rožincę. Przed kościołem zebrało się około stu byłych mieszkańców Topolovego i ich rodzin ze wszystkich stron świata. Ale pożegnałem się, zanim na stole pojawiły się smakołyki przygotowane przez miejscowe panie – wędrowiec w rodowej wspólnocie, która zna się od pięciu pokoleń, nie czuje się zbyt swobodnie. Następnego dnia dowiedziałem się, że trochę mieli o to do mnie żal. Pani z dolnej wsi, z Seuc, wyjaśniła mi, że zaproszenie było wielkim wyróżnieniem. Choć mieszka w sąsiedniej miejscowości, mieszkańcy Topolovego nigdy jej nie zaprosili.

Wszystko jest niby po staremu, lecz zarazem też inaczej: ludzie, zwyczaje, język, krajobraz. „Jak tu kiedyś było pięknie!”, mówi gospodyni ze wsi Gornji Tarbij, pokazując ręką na lasy, gdzie jeszcze kilkadziesiąt lat temu rozciągały się rozległe pastwiska. Było pięknie, były duże stada krów i pasterzom ukazywały się krzywopięte. Nie ma już pasterzy, nie ma krów, nie ma krzywopiętych.

Miejscowym, zwłaszcza w Topolovym i pobliskich miejscowościach, ukazują się jacyś inni dziwni ludzie, artyści, którzy co roku w lipcu przyjeżdżają na „najmniejszy festiwal świata”, Stację Topolove (Postaja Topolove, Stazione di Topolò), a niektórzy, jak autor tych słów, zostają na dłużej i włóczą się po okolicy.

Na Stację Topolove natknąłem się przypadkiem jakiś czas temu, gdy pierwszy raz zabłądziłem w te góry. Wtedy jeszcze mówiono o niej „ostatnia stacja”, ponieważ dla twórców ze wszystkich stron świata inspiracją była także pobliska granica państwowa, która Benečiję całkowicie zepchnęła w kąt. Wtedy granica dzieliła dwa światy. I była niezbyt sympatyczna: wysoko pełnili służbę ponurzy jugosłowiańscy pogranicznicy, a wsie odwiedzali podejrzliwi włoscy urzędnicy państwowi. Według ich urzędniczego rozumu rozmowa po słoweńsku oznaczała sympatię dla Jugosławii. W tym regionie aktywni byli też członkowie tajnej włoskiej organizacji prawicowej Gladio, którzy wszystkich mówiących po słoweńsku uważali za komunistów, ponieważ w czasie wojny pomagali słoweńskim partyzantom, co było prawdą, a po wojnie przychylnie odnosili się do jugosłowiańskiego i w ogóle wszelkiej maści komunizmu, co nie było prawdą.

Granica upadła, właściwie przestała istnieć formalnie, choć pewnie długo jeszcze pozostanie w głowach ludzi po obu jej stronach. I pozostał interesujący projekt, który potrafi zintegrować sztukę współczesną ze starym wiejskim środowiskiem, a nawet czerpać z niego inspiracje.

Jego ideowymi twórcami są artysta plastyk Moreno Miorelli i architektka Donatella Rutar z pobliskiej wsi Lesje. Co roku w lipcu do tej wyjątkowej kolonii artystycznej przybywają malarze, muzycy, filmowcy, poeci i śpiewacy, spotykają się, burząc wzniesione między sobą i w otaczającym ich świecie mury i granice, także – albo nawet przede wszystkim – te istniejące w głowach. Sztuka konceptualna, która tu się rodzi, pozostawia wszędzie ślady artystycznej wyobraźni. Topolove ma fikcyjną pocztę, lotnisko, bibliotekę, instytuty badawcze, wszystko zmyślone, a zarazem prawdziwe, jak to jest możliwe wyłącznie w sztuce. Nad wsią, między kościołem i cmentarzem, gdzie wśród miejscowych spoczywają również partyzanci, którzy „ubyli” w 1944 roku, stoi coś w rodzaju sarkofagu, cementowej skrzyni. Napis na niej głosi, że będzie można ją otworzyć w 2125 roku. W środku zapieczętowano „tajemnice” mieszkańców Topolovego: listy, fotografie, głosy, oficjalne dokumenty. Kiedy „ubędzie” piąte pokolenie, przyszli mieszkańcy wsi będą mogli zobaczyć, co pozostało w sarkofagu po ich przodkach.

Podczas kolacji w karczmie Pri pošti w Hlodiču Moreno i Donatella opowiadają, że nie zawsze udawało się bez przeszkód prezentować najnowszą sztukę konceptualną w patriarchalnym środowisku. Także obrońcy „kultury miejscowej” kwestionowali sens zapraszania tutaj na przykład Australijczyków: „A co naszych ludzi obchodzi Australia!”. Ale takie rzeczy mogą się zdarzyć w każdym innym miejscu. W końcu nawet w pobliskim Čedadzie nie spotyka się zbyt wielu zwolenników środkowoeuropejskiego modernistycznego Mittelfestu i jego spektakli teatralnych. Mieszkańcy miasta wolą sierpniowe święto Świętego Donata, kiedy wszyscy przebierają się w średniowieczne stroje. Jakkolwiek było, projekt Stacja Topolove ma się dobrze, prawdę mówiąc, staje się doskonałym wzorem tego, jak łączyć wymiar lokalny i kosmopolityczny, archaiczny i nowoczesny, jak burzyć mury i znosić granice, i tam, wysoko w górach, budować mosty między ludźmi. Przez jakiś czas każdego lata wieś żyje wraz z artystami. Szybko jednak wraca do tego, co było przedtem – jest mniej lub bardziej pusto i cicho.

Żegnając się z tą krainą, odwiedzam redakcję tygodnika „Novi Matajur” w Čedadzie. Na biurku leżą egzemplarze gazety „Primorski dnevnik”, duże tytuły oznajmiają, że w Špetrze nastąpi wkrótce otwarcie dwujęzycznej niższej szkoły średniej, co umożliwi uczniom naukę w języku słoweńskim przez osiem lat. Nowe, lepsze czasy w zjednoczonej Europie. Mówi się, że jest to wydarzenie historyczne, które pozwoli temu regionowi na powolny powrót do starej słoweńskiej tożsamości. Miha Obit, redaktor pisma i poeta, to raczej zamknięty w sobie, milczący człowiek. Może dlatego, że ma duszę poety, nie okazuje wielkiego entuzjazmu, a może po prostu jest z natury sceptykiem. Dostałem od niego tomik wierszy Leta na oknu [Lata w oknie]. Po drodze z Čedadu do Topolovego zatrzymuję auto nad Nadižą i zaczynam przerzucać kartki książki. Spojrzenie pada na wiersz Čišnje. Taką nazwę nosi wieś w Dolinie Rečanskiej (Val Cosizza), którą bez reszty opanowały krzaki zdziczałych jeżyn i leszczyn, zielony spokój: „Wieś nie miała mi co podarować, / tylko swoją śmierć: / zapadnięte dachy i / sterczące tramy… Czego chcieliśmy? / Znowu postawić / Kamień na kamieniu – / Nadludzkim wysiłkiem / Jak przed stu laty – tę wieś?”.

Następnego dnia wieczorem spoglądam w Lublanie na pogrążone w mroku stoki Krimu. Na chwilę wracam w myślach do Topolovego, gdzie przeżyłem prawie miesiąc, w skalnym gnieździe przyklejonym do stromego zbocza, daleko na zachodzie, pod Kolovratem. Pewnego samotnego wieczoru, gdy do towarzystwa miałem tylko an suh tokaj, ta wieś, gdzie hulał niemal już jesienny wiatr, bardziej niż gniazdo pod gwiazdami przypominała mi kamienny statek, który wznosi się na zielonej fali, poniżej zostawiając dolinę. Domy Drejów, Žnidarów, Blažików, Malnarów, jeden nad drugim, na grzbiecie potężnej zielonej fali. Najwyżej, na dziobie kamiennego statku o nazwie Topolove, stoi kościół Świętego Michała, w Dolnym Topolovym znajduje się jego rufa, dzwonnica kościoła pnie się ku wysokim skalnym szczytom. Topolove to statek, który zielona fala wyniosła wysoko, a on zastygł na jej grzbiecie. Przystanął, czas przystanął razem z nim, pasażerowie rozjechali się na wszystkie strony świata. Tutaj czuję, jak zatrzymał się czas, nagle zrobiło się ciemno, nic nie widać ani po lewej, ani po prawej stronie, tylko coraz wyższe zielone fale. Na jednej z nich zapalają się światełka, w Trušnjach przez wzburzoną zieleń płyną jeszcze jacyś ludzie, którzy nie „ubyli”, nieliczni pozostali mieszkańcy dawnej Schiavonii.

Jak w wierszu Mihy Obita: „Nie był to wieczór, który / przynosi spokój. / Ale cierpką woń / Nieobecnego życia”.

 

Przełożyła ze słoweńskiego Joanna Pomorska

 

 

 

[1] „An suh tokaj, ušafam, senjam, adno, tuole, sonce sieje, rože uonjajo” – w dialekcie wenecko-słoweńskim: jeden wytrawny tokaj, spotykam (łapię, dostaję, znajduję), śnię, jedno, tutaj, słońce świeci, kwiaty pachną.

[2] Mohorjeva družba (Towarzystwo Świętego Hermagorasa) – najstarsze wydawnictwo słoweńskie, założone w 1851 roku.

[3] Powieść ta („Kaplan Martin Čedermac”), w przekładzie Marka Antoniego Wasilewskiego, po polsku ukazała się w 1965 roku pod tytułem „Słońce w dolinie”.

[4] Wydanie polskie „Pamiętnik z czasów wojny” (1931) w przekładzie Józefa Birkenmajera.

O autorach

Drago Jančar

Jeden z najbardziej znanych i najaktywniejszych współczesnych pisarzy słoweńskich, autorem powieści, opowiadań, esejów i dramatów. Jego utwory zostały przetłumaczone na kilkanaście języków i opublikowane w Europie, Azji i Stanach Zjednoczonych. Za swoją twórczość otrzymał wiele nagród, między innymi Nagrodę im. F. Prešerna, najbardziej prestiżową słoweńską nagrodę literacką (1993), Europejską Nagrodę dla Najlepszego Opowiadania (1994), Nagrodę im. Herdera w (2003), Europejską Nagrodę Literacką (2011), trzykrotnie Nagrodę Kresnik za najlepszą powieść. Mieszka i pracuje w Lublanie.

INNE ARTYKUŁY TEGO AUTORA

Copyright © Herito 2020