Symbole i kalki

Mitologiczny fundament historii

Publikacja: 26 maja 2021

NR 1 2010

TAGI DO ARTYKUŁU

DO LISTY ARTYKUŁÓW

Najprościej rozumiane pojęcie plemiennej tożsamości nie znikło wraz z pojawieniem się rozumnych maszyn, ponieważ to nie rozum, ale emocje i zbiorowy instynkt nadal kierują dążeniami, a nawet czynami dużych grup społecznych i całych narodów. Pod tym względem niewiele się zmieniło od czasów, gdy organizowaliśmy wspólne wyprawy przeciw nie istniejącym już dziś narodom, takim jak Prusowie czy Jaćwingowie.

W roku 2009 w niewielkiej bawarskiej miejscowości Landshut odbyła się kolejna edycja Landshuter Hochzeit, historyczna inscenizacja wesela, jakie miało miejsce w 1475 z okazji zaślubin księżniczki Jadwigi Jagiellonki z księciem Jerzym Bogatym. Zjawisko „powtarzania historii” przez organizowanie inscenizacji z udziałem licznych obywateli nie jest niczym nowym ani w Bawarii, ani w Polsce, ani w świecie. Sprowadzone do ludowej czy religijnej obrzędowości wianki, jasełka, detaliczne odtwarzanie stacji Męki Pańskiej i związane z nimi procesje odpowiadały na opisane przed półwieczem przez Rogera Callois przedustawne potrzeby „powtórzenia mitu”. Rozpowszechnione obecnie w Polsce rozmaite powstańcze potyczki, rycerskie turnieje i wiekopomne bitwy wskazują na podobną potrzebę, choć zarówno organizatorzy, jak i uczestnicy tych ruchomych „żywych obrazów” nie zdają sobie zapewne sprawy z oczywistego dla socjologów i antropologów faktu, iż dokonują właśnie „metafizycznego przesunięcia”; wydobywają oderwane fakty z porządku historycznego i lokują je w porządku symbolicznym. Innymi słowy – uczestniczą w procesie mitologizacji historii.

Na rok 2010 przypadają okrągłe rocznice dwóch historycznych wydarzeń: sześćsetlecie Grunwaldu i czterechsetlecie bitwy pod Kłuszynem. Data pierwszej victorii, znana każdemu polskiemu dziecku, z zakonem krzyżackim. Druga, znana tylko historykom – z Moskwą (i Szwedami). W pierwszej mieliśmy licznych sojuszników i przewagę liczebną, w drugiej przeciwnicy mieli sojuszników i było ich więcej. Odtwarzamy obie, lecz tylko ta pierwsza jest nagłośniona i poniekąd transmitowana na cały kraj. Nie tylko dlatego, że Kłuszyn leży daleko poza obecnymi granicami Polski, ale ponieważ nie został w sposób tak trwały i gruntowny wprowadzony do naszej zbiorowej pamięci jak Grunwald. Nikomu nie przeszkadza, że w przeciwieństwie do słowiańsko, a więc swojsko brzmiącej nazwy Kłuszyn, nazwa Grunwald jest obca, niemiecka. Nikt nie jest zainteresowany poprzedzającymi wzniecanie bitewnego pyłu historycznymi zaszłościami ani tym bardziej następstwami tych zwycięstw. Więcej: przy inscenizacjach bitwy grunwaldzkiej nie chodzi o odtworzenie jej rzeczywistego przebiegu, ale o wizję, jaką stworzył Matejko, atmosferę opisaną przez Sienkiewicza i filmową narrację Aleksandra Forda. Te trzy utwory nie tylko zlewają się w jeden, bardzo intencjonalny obraz wydarzenia sprzed sześciu wieków, ale budują zmitologizowaną perspektywę historyczną, z której nadal oglądamy całe nasze polsko-niemieckie sąsiedztwo, a przy okazji także naszą własną historię.

W tej perspektywie umyka z pola widzenia oczywistość, iż dzieje każdego kraju czy narodu, w tym także dzieje obydwu naszych krajów, nie są wyłącznie świadectwami uczciwości, bohaterstwa i chwały. Przeciwnie, pełne są przykładów szalbierstwa, zdrad i sprzeniewierzeń. Partykularny interes władcy i jego popleczników nazbyt często utożsamiany bywał w historii z interesem narodu, a jeszcze częściej interes jednego narodu nie uwzględniał krzywdy drugiego. Co dla jednego kraju było zwycięstwem – dla drugiego było klęską. Odmienna perspektywa historyczna implikuje skrajnie różne reakcje emocjonalne związane z tymi samymi faktami. Demokracja, poprawność polityczna, globalne myślenie i interes mniejszości są hasłami niezbyt silnie zakorzenionymi nawet w świecie współczesnym. W przeszłości nie były wartościami oczywistymi, a nawet wartościami w ogóle. Dzisiejszy eufemistyczny język polityki ma zilustrować pojęcia, które dopiero torują sobie drogę w rozwiniętych społeczeństwach. Tymczasem jesteśmy świadkami procesów zaprzeczających naszej dzisiejszej, humanitarnej wizji świata. Wojny religijne i rasowe toczą się na naszych oczach w wielu krajach, także na obrzeżach Europy. Najprościej rozumiane pojęcie plemiennej tożsamości nie znikło wraz z pojawieniem się rozumnych maszyn, ponieważ to nie rozum, ale emocje i zbiorowy instynkt nadal kierują dążeniami, a nawet czynami dużych grup społecznych i całych narodów. W takich okolicznościach rozum podpowiada raczej skuteczne sposoby kanalizowania plemiennej agresji i efektywnego wykorzystania ludzkiego potencjału do osiągnięcia niejasnych, ale umiejętnie zmitologizowanych celów. Pod tym względem niewiele się zmieniło od czasów, gdy organizowaliśmy wspólne wyprawy przeciw nieistniejącym już dziś narodom, takim jak Prusowie czy Jaćwingowie. W tym kontekście łatwo zapomnieć, że historia naszego sąsiedztwa, a więc i dzieje polsko-niemieckich stosunków, nie mogą być dzisiaj rozpatrywane wyłącznie przez pryzmat interesów ówczesnych władców i ich racji. Jednak ocena faktów historycznych nie została jeszcze poddana rewizji i korektom, koniecznym z punktu widzenia dzisiejszych wartości, wyznaczonych przez paradygmat przyjaznego współżycia w ramach Wspólnoty Europejskiej.

Polska perspektywa poznawcza (a także interpretacyjna) zbudowana została w kontekście udziału Prus w rozbiorach Polski pod koniec wieku XVIII, rozbiorach – dodajmy – których ostatni akt nastąpił niemal nazajutrz po uchwaleniu przez polski sejm Konstytucji 3 maja, pierwszej w Europie, a drugiej w świecie (po Konstytucji Stanów Zjednoczonych) ustawie zasadniczej oświeconego państwa. To za sprawą rozbiorów wojsko polskie opowiedziało się przeciw całej Europie, a po stronie Napoleona Bonaparte i przeszło z nim szlak bitewny aż do ostatecznej klęski cesarza Francuzów, która okazała się też klęską polskich marzeń o odrodzeniu państwa, dobitnie ujętą w paragrafach ustaleń kongresu wiedeńskiego (1815). Od tamtej chwili – uznawanej skądinąd za jedną z najbardziej doniosłych w procesie zjednoczenia Niemiec pod berłem pruskim – myśl o wolności stała się naczelną dewizą polskiego społeczeństwa, a od czasów romantyzmu także główną osią tematyczną dzieł sztuki, których problematyka zogniskowana została w znacznym stopniu na kwestii walki narodowowyzwoleńczej, wysuwającej na pierwszy plan model bohatera składającego ofiarę życia na ołtarzu Ojczyzny. Wystarczy wspomnieć, że polski hymn narodowy powstał jako Mazurek Dąbrowskiego w 1797 roku, podczas formowania się na terenie Włoch Legionów Polskich, mających wyruszyć w sukurs Napoleonowi i wyrwać kraj z rąk zaborcy.

Ta nowa perspektywa pociągnęła za sobą także gwałtowne przewartościowania w rozumieniu tożsamości kulturowej. Pluralistyczna od zarania dziejów kultura polska wchłaniała style i dzieła rodzące się na dość odległych obszarach. Równie atrakcyjne były importy francuskie, niemieckie, czeskie, włoskie czy flandryjskie, co ruskie, węgierskie i tureckie. Najpierw mistrzowie rzemiosła, a później artyści z całego europejskiego obszaru znajdowali w Polsce równie świetne warunki działania, jak przybysze z Polski poza jej granicami; niektórzy tworzyli w chwale do końca życia. Nawet u schyłku panowania Stanisława Augusta Poniatowskiego najbardziej wziętymi malarzami salonowymi byli Włosi, portretujący mężów stanu oraz samego króla. Ta ponadnarodowa koncepcja sztuki nie stała w sprzeczności z głęboko zakorzenionym poczuciem polskiej tożsamości narodowej tak długo, jak długo istniała polska państwowość. Dopiero jej utrata wyczuliła społeczeństwo na kwestie naszej odrębności i wywołała potrzebę wydobywania pierwiastka polskości z wielości wątków zmieszanych w kulturowym tyglu na rozległym obszarze Pierwszej Rzeczypospolitej. Z czasem, w ciągu całego wieku XIX, syndrom utraty korzeni dyktował polską wizję historii, tym silniej akcentowaną, im częstsze wśród polskich twórców były wypadki zatarcia rodowodu czy odejścia od rodzimego języka.

Z tej traumatycznej perspektywy Niemcy nie były w Polsce postrzegane jako zespół suwerennych krajów, ale jako pruski hegemon realizujący wobec polskiego narodu germanizacyjną politykę kanclerza Bismarcka. Polityka taka – co naturalne – spotykała się z wrogą reakcją podbitego społeczeństwa. Wrogość tę umiejętnie podsycała propaganda i tajne służby innego zaborcy – Imperium Rosyjskiego. W drugiej połowie XIX stulecia, po klęsce kolejnych polskich powstań narodowych (1830 i 1863), pozytywistyczny nurt pracy organicznikowskiej walczył w Polsce o lepsze z budowaniem narodowej historiozofii i szerzeniem zmitologizowanej wersji historii, opartej na takich legendach, jak opowieść o krakowskiej księżniczce Wandzie, „co nie chciała Niemca”. Wdzięcznym obszarem, sprzyjającym podsycaniu podobnych legend, stała się materia sztuki i literatury – od Adama Mickiewicza po Stanisława Wyspiańskiego, czyli przez cały długi XIX wiek, bo zakończony przecież dopiero wybuchem pierwszej wojny światowej. To wówczas bohaterem narodowym został mieszkaniec Wielkopolski Michał Drzymała, który – nie uzyskawszy zgody pruskiej administracji na zbudowanie domu – zamieszkał z rodziną w ruchomym wozie. To wówczas wreszcie jedna z głównych przedstawicielek polskiego pozytywizmu, poetka Maria Konopnicka, napisała śpiewaną do dzisiaj Rotę, w której mówi: „Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz, ni dzieci nam germanił”. Stało się to po pruskiej akcji wywłaszczeniowej i buncie dzieci we Wrześni, które sprzeciwiły się nakazowi odmawiania pacierza po niemiecku. Co ciekawsze, muzykę do wiersza Konopnickiej napisał mieszkaniec zniemczonej Warmii, Feliks Nowowiejski, z okazji hucznych obchodów pięćsetlecia Grunwaldu. Uroczystość odbyła się na obecnym placu Matejki w Krakowie, pod świeżo wówczas wzniesionym Pomnikiem Grunwaldzkim.

Twórczość innych polskich pisarzy, nie wykluczając laureata nagrody Nobla Henryka Sienkiewicza, także poświęcona była „pokrzepianiu serc” opisami chwały oręża polskiego. W malarstwie piewcą tej chwały i ilustratorem historii był Jan Matejko, skądinąd przykładny poddany monarchii austro-węgierskiej i uczeń Akademii w Monachium. Podobnie jak wielu innych absolwentów szkoły monachijskiej, Matejko nie widział sprzeczności między treścią swych utworów, a faktem ich eksponowania w stolicach państw władających Polską. Przeciwnie, szczycił się triumfami odnoszonymi na wystawach w Wiedniu i Berlinie. Inny „monachijczyk”, Wojciech Kossak, dosłużył się nawet tytułu nadwornego malarza cesarza Wilhelma II. Na terenie Niemiec działali albo tworzyli także pisarze: Józef Ignacy Kraszewski, autor zbeletryzowanej historii Polski, rozpisanej na dziesiątki powieści tworzonych w celu podtrzymania narodowej tożsamości, a także sama Konopnicka, orędowniczka aktywnego sprzeciwu wobec Prus.

Analogicznie − licznym przedsiębiorcom, w tym także arystokracji, patriotyczne idee nie przeszkadzały w zawieraniu intratnych spółek z przedstawicielami obcego kapitału. W Wielkopolsce i na Śląsku, najlepiej uprzemysłowionych regionach, był to przeważnie kapitał niemiecki, na wschód od Wisły – kapitał rosyjski, na południu – kapitał austriacki, asygnowany jednak nie w brzęczącej monecie, lecz w postaci nadań ziemi w ramach tak zwanej kolonizacji józefińskiej, której celem było „cywilizowanie” wsi rękami niemieckich osadników. Jeszcze dzisiaj widoczne są w Polsce ślady zróżnicowanej polityki ekonomicznej w poszczególnych zaborach, a wrażenie odrębności wzmagają różnice w stopniu zurbanizowania miast, ale także w wymowie, słownictwie i obyczajach, również kulinarnych. Dodajmy jednak, iż oferta zaborców rozpięta była w widełkach alternatywy: wynarodowienie w parze z dobrobytem (Prusy) lub wynarodowienie bez dobrobytu (Rosja), podczas gdy marzeniem Polaków było suwerenne państwo, zdolne do wypracowania własnego potencjału ekonomicznego. Taka wizja zawarta jest w książce innego polskiego noblisty, Władysława Reymonta, autora Ziemi obiecanej, traktującej o utopijnym − jak się okazało – modelu łączenia polskiego, niemieckiego i żydowskiego kapitału, mającego umocnić i zmodernizować proces industrializacji Łodzi, miasta w ogromnym stopniu uformowanego przez niemieckich osadników. Przesłanie tej powieści odczytał dopiero Andrzej Wajda, pokazując w skondensowanym obrazie filmowym istotę tego, czym naprawdę było to miasto u progu XX wieku.

Sto lat zaborów nie wykorzeniło egalitarnej potrzeby wybicia się Polaków na niepodległość. Można się było o tym przekonać nie tylko podczas tworzenia polskich Legionów − walczących, przypomnijmy, podczas pierwszej wojny światowej po stronie niemieckiej, ale też podczas powojennych plebiscytów i powstań na Śląsku i w Wielkopolsce. Czy przy takiej optyce ktoś powinien był pamiętać o odruchach niemieckiej solidarności wobec powstania listopadowego (1830) i stworzeniu naszemu wieszczowi warunków do napisania Dziadów, które przez miejsce powstania zostały nazwane „drezdeńskimi”? Czy był czas na wyzwolenie się od narodowej traumy, syndromu krzywdy i bohaterskiej ofiary przez krótkie dwadzieścia lat między dwiema wojnami światowymi? Czy okres budowania nowego państwa sprzyjał rozliczaniu polskich władców z błędów i analizowaniu splotu okoliczności, które wepchnęły Polskę w objęcia zaborców? Kto w oblężonej twierdzy miałby siać defetyzm i obalać mity o honorze wolnego szlachcica, któremu nie wypadało trudnić się lichwą, handlem i przemysłem, ale którego jedno słowo mogło zerwać obrady sejmowe i który nie dopuścił do królewskiego absolutyzmu, panującego w sąsiednich mocarstwach – bo sam tego króla wybierał i wiązał mu ręce „paktami” zapewniającymi nienaruszalność niegdyś uzyskanych przywilejów? Czy dopuszczalne były diagnozy kwestionujące mocarstwowość państwowego organizmu, zarządzanego przez pozbawionych władzy królów, niejednokrotnie reprezentujących obce dynastie i takież interesy polityczne; królów, którzy handlowali królewszczyznami i wywozili z Polski cały swój majątek, ponieważ nie był on tożsamy z własnością polskiej Korony? Czy, wreszcie, wypadało mówić o dwuznacznej roli polskiej magnaterii, stawiającej osobistą czy też rodową korzyść ponad polską racją stanu?

Jest wszakże i druga strona tego medalu. Polska już od początku XVI wieku była najbardziej demokratycznym krajem ówczesnej Europy. Czynne i bierne prawo wyborcze miało tu dziesięć procent społeczeństwa, kilkakrotnie więcej niż w innych krajach, a egalitarna konstrukcja sejmu zapewniała szeroki dostęp herbowego społeczeństwa do procedur ustawodawczych, co pozwoliło szlachcie wywalczyć prawa do wolności sumienia i wyznania – gdzie indziej krwawo i bezlitośnie karane, żeby wspomnieć francuską rozprawę z hugonotami czy angielską – z katolikami. To właśnie tolerancja pozwoliła na uniknięcie wojen religijnych, w tym udziału w wyniszczającej wojnie trzydziestoletniej, i utrzymanie jedności wielkiego państwa o bardzo różnorodnych tradycjach kulturowych i wyznaniowych. Przypomnijmy, jak silnym czynnikiem dzielącym ówczesne Niemcy był wybór wyznania i jak długo przeszkadzał on w zjednoczeniu kraju, podczas gdy Polacy byli w stanie wygenerować nową liturgiczną formułę, łączącą katolicyzm i prawosławie w jeden kościół unicki, do pewnego stopnia dogadzający mieszkańcom wschodnich połaci Rzeczypospolitej i utrzymujący względny spokój na całym tym obszarze. To tolerancja wreszcie pozwoliła na wchłonięcie tysięcy uciekinierów z mniej tolerancyjnych krajów Europy, a więc i na wzbogacenie polskiej kultury o nowe elementy. Ale też być może właśnie tak ukształtowana tradycja i takie rozumienie wolności skłóciło Polskę, gdy trzeba było bronić się przed – trwającym z górą dwadzieścia lat − rozpadem Rzeczypospolitej pod koniec wieku XVIII? W tamtym okresie zwyciężało przywiązanie do osobistej własności, szczególnie tej, która była źródłem wielkich fortun, opartych najczęściej na ogromnych wschodnich latyfundiach.

Niemieckie pojęcie „Drang nach Osten” jest w Polsce nacechowane pejoratywnie, toteż nikt nie odważył się głośno powiedzieć o takich samych kierunkach polskiej ekspansji, rozpoczętej jeszcze za Bolesława Chrobrego, wznowionej przez Kazimierza Wielkiego w XIV wieku i konsekwentnie realizowanej przez Jagiellonów. Zdominowana przez litewską arystokrację dynastia nie dostrzegała wielkiego interesu na niemczącym się Śląsku, na Pomorzu i w Prusach Wschodnich. Nie ciasne miasta i gęsto rozłożone twierdze ziem zachodnich i północnych, ale rozległe pola Rusi Białej, Czarnej i Czerwonej; nie dolina Odry i Wisły, ale czarnomorski step, i nie Morze Bałtyckie, ale Morze Czarne leżało w zasięgu jej ambicji. Czyż nie z takiego myślenia wzięła się opieszałość Władysława Jagiełły w dyskontowaniu grunwaldzkiego zwycięstwa? Czy nie dlatego Zygmunt Stary zhołdował Prusy i wyposażył Hohenzollernów w przywilej dziedziczenia tych ziem, zamiast je podbić i zagarnąć pod bezpośrednie władanie? Takie były przecież prawa wojny. Ale polska potęga ekonomiczna, wyrosła w krótkim czasie na obszarach wschodnich latyfundiów, opierała się na dochodach z rolnictwa, a także z wojen i trybutów otrzymywanych z rąk Tatarów i Turków oraz ruskich miast, zanim je podporządkował car rosyjski.

Gospodarzenie na ziemi, sejmikowanie i wojaczka – tak się w istocie realizowała szlachecka wolność. Miasta i właściwe im zajęcia, a więc rzemiosło, handel, manufaktury, banki, a także sztuka i nauka, oddane zostały cudzoziemcom, innowiercom i niższym stanom. To oni pracowali, handlowali i wytwarzali dobra, ale jako klasa nie cieszyli się wielkimi przywilejami i politycznymi wpływami. Byli potrzebni, a więc tolerowani w całej swojej różnorodności, jakiej nie spotykało się u sąsiadów. Polskie miasta przyjmowały Żydów, Niemców, Flandryjczyków, Szkotów i Holendrów, Rusinów, Tatarów i Ormian; protestantów, kalwinistów, prawosławnych i muzułmanów. Byliśmy krajem otwartym na innego człowieka, ale nie na inny model gospodarczy. W okresie intensywnych zmian ekonomicznych, jakie zachodziły w Europie Zachodniej na skutek rozwoju przemysłu, stara struktura społeczno-gospodarcza przestała stanowić w Polsce gwarancję dobrobytu i bezpieczeństwa. Dlatego, w przeciwieństwie do Niemiec, Polska nie umiała się podnieść po wojnach szwedzkich z połowy XVII wieku. Splądrowane przez Karola Gustawa miasta, pałace, dwory i zamki nie mogły się podźwignąć bez siły napędowej, jakiej w krajach objętych rewolucją przemysłową dostarczała zmiana systemu ekonomicznego. Stopniowo upadało też alibi moralne Polski jako „przedmurza chrześcijaństwa”, broniącego Europy przed zalewem tureckim, choć przecież w istocie taką rolę pełniła przez dobre kilka wieków, żeby wspomnieć decydujący o losach wojny udział w zwycięskiej bitwie z Turkami pod Wiedniem w 1683 roku.

Okoliczności niesprzyjające historycznym analizom i rewizji spojrzenia na minione wieki trwały w Polsce niemal przez cały wiek XX. Nie została właściwie i wszechstronnie naświetlona nawet rola Niemiec w odzyskaniu przez Polskę niepodległości po pierwszej wojnie światowej, ponieważ otrzymaliśmy ją w pakiecie z rosyjską rewolucją październikową, pozbawiającą domów i mienia tysiące rodzin zamieszkałych na Kresach Wschodnich. Nie mówiąc o ofiarach życia. Hitlerowska agresja we wrześniu 1939 roku, podstępnie wspomagana przez ZSRR na mocy tajnego paktu Ribbentrop-Mołotow, i bezprzykładny terror okresu okupacji nie zakończyły się dla Polski rzeczywistym zwycięstwem. Pomijając wciąż jeszcze świeżą, traumatyczną pamięć ostatniej wojny, przy rozpatrywaniu postawy Polaków wobec ich własnej historii nie jest bez znaczenia fakt, iż wynikiem konferencji jałtańskiej było ponowne zniewolenie naszego kraju i wciągnięcie go w orbitę polityki Kremla, potwierdzające szeroko rozpowszechnioną w polskim społeczeństwie teorię dwóch wrogów. W okresie zimnej wojny obowiązywała w Polsce wykładnia polityczna dyktowana z Moskwy całemu „socjalistycznemu blokowi”. Poprawna i jedynie możliwa stała się jednoznaczna akceptacja podziału Niemiec na strefy okupacyjne, spośród których tylko NRD mogło być zaliczane do grona przyjaciół naszego kraju. W podobnie politycznym duchu realizowane było nauczanie historii i jej interpretacja, służąca przez całe dekady obronie linii granicznej na Odrze i Nysie Łużyckiej. Przynależność „Ziem Zachodnich i Północnych” do Polski argumentowana była „powrotem do macierzy”, z przejrzystym odwołaniem do Polski piastowskiej. Nie wspominano o politycznych zaniechaniach, prowadzących do wynarodowienia dynastii Piastów Śląskich, a tym bardziej o handlu całymi regionami, którego dopuszczali się kolejni władcy – poczynając od Bolesława Rogatki. Nie wyjaśniano powodów sprowadzenia przez Konrada Mazowieckiego do Polski Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie, zwanego potocznie Krzyżakami, ponieważ pojęcie krucjaty przeciwko poganom Północy nie współgrało z laickim światopoglądem ideologów PRL. Eksponowano raczej, skądinąd w pełni zasłużoną, czarną legendę krzyżacką, która wszak nie była kompatybilna z wysoką oceną majstersztyku architektury obronnej, za jaki uznawano wzniesiony przez ten zakon zamek w Malborku, do dziś będący przedmiotem zachwytów licznych zwiedzających. Ważniejsze było odwrócenie społecznej uwagi od przesunięcia na zachód granicy Polski z ZSRR. Śląsk, Ziemia Lubuska, Pomorze, Warmia i Mazury zaludnione zostały przesiedleńcami z zajętych przez ZSRR Kresów Wschodnich; na Wybrzeżu wylądowali też Łemkowie − bieszczadzki lud nie do końca związany z polską tożsamością. Dowożeni repatriacyjnymi pociągami przesiedleńcy ze wschodu nie czuli się u siebie na nowej ziemi, nie dbali więc o „przyznane im” mieszkania, domy i zabudowania gospodarcze, doprowadzone tuż przedtem do rozkwitu dzięki przymusowej pracy podbitych przez Hitlera narodów, przede wszystkim Polaków. Polscy przesiedleńcy, podobnie jak dawni mieszkańcy przyłączonych do Polski Ziem Zachodnich i jak wszyscy przesiedleńcy, zawsze i wszędzie, czekali na możliwość powrotu na swoje, ale ta możliwość nie nadeszła i nie mogła nadejść bez radykalnej zmiany mozolnie wypracowanego, powojennego status quo.

Oficjalnej polityki wobec Niemiec nie zmienił list biskupów polskich do biskupów niemieckich, mówiący o wzajemnym wybaczeniu. Niewiele zmieniła nawet polska wizyta Willy’ego Brandta, skutkująca parafowaniem układu o uznaniu polskich granic zachodnich. Tymczasem na Ziemiach Odzyskanych urodziły się i wyrosły dwa nowe pokolenia, których przedstawiciele nie tęsknią za utraconym rajem na wschód od Bugu, na obecnych terenach Litwy, Ukrainy i Białorusi. Są przywiązane do miejsc, w których mieszkają, przywracają im ich zagmatwaną historię, uczą się niemieckich nazw i niemieckich nazwisk dawnych właścicieli zamków, pałaców i dworów. Sprzyja im proces stopniowego rewidowania historii, który rozpoczął się w Polsce dopiero po roku 1989, ale wyniki badań mają na razie zasięg lokalny, dotyczący historii poszczególnych miast, miasteczek, dworów lub zamków. Studia o szerszym zasięgu prowadzone są przez zespoły naukowe polskie i niemieckie (nierzadko w przyjaznej współpracy), ale ich rezultaty nie stały się jeszcze przedmiotem powszechnego nauczania.

Proces przemilczania historii istnieje także po drugiej stronie Odry, gdzie nadal chętnie przyjmowana jest opcja historyczna sprzed roku 1939, a rzeczywiste rozmiary hitlerowskich zbrodni wojennych nie są przedmiotem powszechnej edukacji społeczeństwa niemieckiego. Stąd popularność postaw reprezentowanych przez Erikę Steinbach, na które polskie społeczeństwo – entuzjastycznie nastawione do zjednoczenia Niemiec – bardzo źle reaguje. Okazuje się bowiem, iż trudne i bolesne kwestie związane z ostatnią wojną nie zostały przeanalizowane w stopniu wystarczającym dla ich zamknięcia. Być może jest to zadanie stojące przed następnym pokoleniem Polaków i Niemców. Należy wierzyć, iż obie strony będą mieć wystarczająco dużo dobrej woli do ostatecznego rozliczenia rachunku krzywd i strat. Zanim to jednak nastąpi, należy dążyć do obiektywnego naświetlenia wszelkich wątków, które doprowadzą nas do nadal zakrytego jądra prawdy.

Nic jednak nie wskazuje na to, aby wyniki gabinetowych badań miały jakikolwiek wpływ na społeczny ogląd historii, przynajmniej tak długo, jak długo na niegdyś zroszonych prawdziwą krwią polach Grunwaldu odbywać się będą fikcyjne bitwy, zawsze wieńczone bezapelacyjnym zwycięstwem domu Jagiellonów, który przecież za sprawą małżeństwa Kazimierza Jagiellończyka z Elżbietą połączył się wkrótce z domem Habsburgów, i z którego wyszła później nie tylko wydana za Bawarczyka Jadwiga, ale i jej liczne siostry. Jedna, Zofia, została matką ostatniego wielkiego mistrza krzyżackiego Albrechta Hohenzollerna; druga, Anna, wyszła za księcia pomorskiego Bogusława X; trzecia, Barbara, poślubiła księcia saskiego Jerzego Brodatego, a najmłodsza, Elżbieta – księcia legnickiego Fryderyka II. Stosowne wesela odbyły się w Królewcu, Szczecinie, Dreźnie i we Wrocławiu. O nich też warto pamiętać, jeśli chce się budować pokój w Europie.

O autorach

Anda Rottenberg

Historyczka sztuki, krytyczka oraz kuratorka licznych wystaw, w latach 1993–2000 dyrektorka Galerii Sztuki „Zachęta” w Warszawie. Autorka książek, między innymi „Sztuka w Polsce 1945–2005”, „Przeciąg. Teksty o sztuce polskiej lat 80.”, autobiografii „Proszę bardzo”, dziennika ”Berlińska depresja” i wywiadu rzeki (wraz z Dorotą Jarecką) Rottenberg. „Już trudno”. Prowadzi dział kultura w magazynie „Vogue Polska”.

INNE ARTYKUŁY TEGO AUTORA

Copyright © Herito 2020