Charków
Porwana Ukraina albo o tym, dlaczego warto być radykalnym
Publikacja: 8 maja 2023
TAGI DO ARTYKUŁU
DO LISTY ARTYKUŁÓWNajszybciej przejrzeliśmy na oczy my, Środkowoeuropejczycy. A jednocześnie wynikło z tego dla nas dalsze zadanie. Bo dobrze się dzieje, że obok Ukrainy jako rzeczywistości politycznej i suwerennego państwa, w międzynarodowym obiegu i w mediach coraz częściej jest mowa o jej kulturze.
Z perspektywy historii trzydzieści lat to niewiele, choć z perspektywy czyjegoś życia całkiem sporo. Miałem szczęście urodzić się w tej części „Wschodniej Europy”, gdzie z komunizmem rozstano się aksamitnie, i dorastałem w czasie znikających granic. Mimo to krwawe sceny z Bukaresztu w 1989 roku, a później kilkuletni dramat byłej Jugosławii uodporniły mnie na iluzję.
Rosja, wiadomo, jest jak matrioszka. Po rozbiciu sowieckiej warstwy ukazała się rumiana babuszka, powitana z niejaką ulgą przez tak zwane „dojrzałe demokracje”. W zacnym towarzystwie nie wypadało pytać: „Dlaczego masz takie wielkie oczy? Dlaczego masz takie zęby?”. Mówiąc poważnie, myliliśmy się, przyjmując, że Jesień Narodów minęła. Tak naprawdę za nami był tylko pierwszy akt. Teraz rozgrywa się akt drugi. Bo z perspektywy historii trzydzieści lat to niewiele, żeby uporać się ze strukturami zła.
Gdy w lutym 2022 roku babuszka zdjęła chustkę, ukazał się upiór imperium, które bynajmniej nie przeszło do historii, a jednocześnie stało się jasne, jak wiele zrobiono przez ostatnie trzydzieści lat, aby nam, Europejczykom, na powrót uzasadnić je w głowach. Dziś już zdajemy sobie sprawę, że rozbrojenie wyobrażonego imperium jest równie ważne, jak militarne zbrojenie obrońców Ukrainy. Zadaniem dla nas, ludzi kultury, jest właśnie to pierwsze.
Jedną z toksycznych mistyfikacji jest przeświadczenie o „wielkiej” kulturze rosyjskiej, bez której europejskie dziedzictwo pozostaje jakoby niepełne.
Kilka dni po wybuchu wojny pewien polski pisarz wyznał beztrosko, że chętnie postrzelałby do Rosjan, którzy napadli na Ukrainę, ale za nic w świecie nie zrezygnuje z kontaktu z wielką kulturą rosyjską, bo sam sobie wyrządziłby krzywdę.
Trzy miesiące później, w maju, w siedemdziesiątym dniu wojny zabrał głos maestro Daniel Barenboim, pierwsza batuta Berlina. Ubolewał nad bojkotem muzyki rosyjskiej na polskich scenach. Znajomy dyrygent pożalił mu się, że nie mógł w Katowicach poprowadzić nawet „III symfonii Czajkowskiego”, którą łaskawy kompozytor opatrzył przecież podtytułem „Polska”. „To groteskowe, a nawet głupie” – zganił nas, Polaków. Maestro pomylił bojkot z ciszą, która zapada, aby uczcić pamięć ofiar. A im więcej ich przybywa, tym cisza trwa dłużej.
Mnie jednak zastanowiło, dlaczego brak rosyjskiej muzyki tak dyrygentowi doskwierał. Dlaczego nie byli go w stanie ukoić żadni inni kompozytorzy? Dajmy na to: Dvořák, Janáček, Bartók, Szymanowski, Enescu… Dlaczego brak rosyjskiego repertuaru był ciosem dla europejskich scen, a nad niewykonywaną muzyką polską, czeską, litewską czy rumuńską nikt z tuzów łez nie wylewał?
Zaskakująca odpowiedź nadeszła miesiąc później z Petersburga. Michaił Piotrowski, dyrektor Ermitażu, w słynnym już wywiadzie powiedział między innymi, że kultura rosyjska jest nawet bardziej europejska niż kultury niektórych krajów Europy, na przykład Norwegii! Że europejskie tradycje Rosji sięgają antyku, czego dowodzą zabytki na południu – na Krymie! Przecierałem oczy, wszak mówił o zabytkach skradzionych Ukrainie, o całej siłą zagarniętej jej części. A przecież nie powinienem się dziwić, bo takie są reguły kultury imperialnej, która zawłaszcza i odbiera, nie widząc w tym nic zdrożnego; która bezwzględnie kolonizuje, a niesubordynowanych unicestwia.
Jest jednak pewna różnica między imperializmem dawnym a dzisiejszym tkwiąca w tym, że dziś imperia władają przede wszystkim wyobraźnią, a ich orężem staje się, niestety, kultura.
Proszę zajrzeć do Wikipedii. Wprawdzie język rosyjski rozróżnia określenia „russkij” i „rossijskij”, odróżnia narodowość od obywatelstwa, tylko kto by sobie tym zawracał głowę! Największy gruziński artysta, Niko Pirosmani, jest w jej rosyjskojęzycznej wersji artystą rosyjskim, którym ani nie był, ani nie chciał być, ani nawet nie mógł był być, bo nie wychylał nosa poza Tbilisi. Żadnych wahań nie mają również autorzy rosyjskich haseł o urodzonych nieopodal Połtawy i Charkowa Ilii Riepinie czy Mikołaju Gogolu, nawet jeśli autor „Martwych dusz” wyznał kiedyś, że sam nie wie, jaką ma duszę…
Takie „niuanse” demaskował od lat Mykoła Riabczuk, tłumacząc cierpliwie, że pojedynczo wydają się mało istotne, ale jako całość dają fałszywy obraz – mniej przychylny dla Gruzji czy Ukrainy, ale dla Rosji zawsze korzystny.
W imperium reguła była prosta. Każdy mógł piąć się po stopniach kariery w carskiej Rosji albo w Związku Sowieckim pod warunkiem, że stawał się Rosjaninem. Jeśli upierał się przy swojej gruzińskości, litewskości czy ukraińskości, skazywał się na margines.
Jednocześnie w Ukrainie Rosjanie co kilkadziesiąt lat dokonywali czystek w kulturze. W latach dwudziestych XX wieku w Charkowie zainicjowali odrodzenie rodzimej kultury, aby zyskać poparcie dla nowej sowieckiej władzy. Miasto rozkwitło jako ośrodek ukraińskości. Na krótko. Moskwa szybko zmieniła kurs. Do dziś nie wiadomo, ilu artystów wtedy zginęło. Zmowa milczenia o „rozstrzelanym odrodzeniu” trwała przez cały komunizm. W latach sześćdziesiątych nastąpiła kolejna fala represji, tym razem wobec pokolenia artystów i intelektualistów zwanych szestydesiatnykami, tylko dlatego, że upomnieli się o prawo do języka i kultury ukraińskiej w Ukraińskiej Socjalistycznej Republice Radzieckiej. Dwadzieścia lat później to samo spotkało twórców Ukraińskiej Grupy Helsińskiej – zesłania i prześladowania rodzin.
Sprawa dla Sowietów była o tyle łatwa, o ile po prostu rozbudowali oni narzędzia stosowane przez ich poprzedników. Choćby niesławny ukaz emski z 1876 roku, w którym car Aleksander II zabraniał używania w druku języka ukraińskiego i samej nazwy Ukraina. Z tego między innymi powodu Ukraińcy nie mieli swojego Puszkina, Tołstoja czy Dostojewskiego, tak przez Europejczyków cenionych. Nie mieli powszechnie rozpoznawanych klasyków, których renoma mogłaby służyć współczesnym ukraińskim pisarzom czy malarzom. Dlatego dziś sytuacja jest odwrotna. To współcześni ukraińscy twórcy pracują na rzecz swoich klasyków, aby wprowadzić ich do europejskiej kultury, aby pokazać światu skazane na niebyt dziedzictwo, które ukształtowało Ukrainę.
Znam oczywiście głosy, że rosyjscy artyści nie byli niczemu winni. Przecież Szostakowicz, Mandelsztam, Brodski zmagali się z opresją władzy. Ciemiężeni albo zamordowani przez własne państwo. To prawda i właśnie dlatego Ukraińcy walczą o swoje państwo, bo ono, nawet niedoskonałe, ich ochroni, a Rosja nigdy. Ona metod nie zmienia, tylko dostosowuje do okoliczności. Tolerowała Ukraińców, jak mówi Oksana Zabużko, dopóki pokornie odgrywali rolę donora dla rosyjskiej kultury. Ale stanowczy sprzeciw napotykali zawsze wtedy, kiedy pragnęli niezależności i odrębności swojej kultury i historii. Z jednej strony Rosja pilnowała, aby świat nie dowiedział się o dorobku kultury ukraińskiej na europejskim poziomie. Z drugiej – w promocję swojej „wielkiej” kultury inwestowała i inwestuje jak w immunitet, znając europejską bezradność wobec łamigłówki, w której są i „wielkie” dzieła sztuki, i zbrodnie.
Najszybciej przejrzeliśmy na oczy my, Środkowoeuropejczycy. A jednocześnie wynikło z tego dla nas dalsze zadanie. Bo dobrze się dzieje, że obok Ukrainy jako rzeczywistości politycznej i suwerennego państwa, w międzynarodowym obiegu i w mediach coraz częściej jest mowa o jej kulturze. Ale dopóki naprawdę nie wesprzemy Ukraińców w opowiedzeniu o ich kulturze światu, dopóty będzie pokutować wyobrażenie o „wielkiej” kulturze i jakichś kulturach pomniejszych. Czy trzeba przypominać, że w ubiegłym wieku na wielu zachodnich uczelniach polonistyka, bohemistyka czy lituanistyka były fakultetami sowietologii? Najwyższy więc czas, by raz na zawsze uwolnić Ukraińców (i wolnych Białorusinów) od Rosjan. Najpierw w ludzkich głowach. W przeciwnym razie co rusz będą się znajdować Europejczycy mówiący o „rosyjskiej strefie wpływów” albo o „porachunkach między dwoma narodami słowiańskimi”. Wciąż niektórzy dziwią się niechęci Ukraińców do bycia narodem bratnim dla Rosjan. Niezupełnie przyjmują do wiadomości, że Ukraińcy mają odrębną kulturę, osobną tradycję historyczną i swoją własną tożsamość. Czasem zaskakują nas ludzie, których doprawdy trudno posądzić o złe intencje. Patrząc, jak Ukraińcy dzielnie odpierają rosyjską inwazję, wybitny intelektualista europejski, Bułgar Iwan Krastew, pisał o „niespodziewanym narodzie”, który ujawnia się podczas poszczególnych wstrząsów: podczas kolejnych majdanów czy w czasie obecnej wojny. O ile prawdą jest, że tak tragiczne momenty dostarczają narodowi najtrwalszych mitów – słynna odpowiedź ukraińskich żołnierzy do załogi rosyjskiego okrętu już przeszła do historii – o tyle myśl o Ukraińcach pojawiających się znikąd jest wyłącznie dowodem ignorancji. Dlatego przeciwdziałanie niewiedzy, tłumaczenie specyfiki naszej części kontynentu znów stało się pierwszorzędnym zadaniem dla intelektualistów środkowoeuropejskich i dla naszych instytucji. W Międzynarodowym Centrum Kultury zdajemy sobie z tego sprawę.
O tym, że Ukraińcy jako wspólnota wyobrażona kształtują się już od ponad dwóch stuleci, mówiliśmy na przykład w 2015 roku, niedługo po tym, gdy zaczęła się wojna na wschodzie Ukrainy i gdy Rosja zajęła Krym. Mówiliśmy o tym na wystawie „Mit Galicji”, pokazując, jak ta nieistniejąca już austro-węgierska kraina stała się laboratorium nowoczesnego narodu ukraińskiego. Długo jednak żywiliśmy przekonanie, że nie ma jednej Ukrainy. Jest natomiast państwo złożone z części słabo do siebie przystających. Myliliśmy się.
Gdyby Ukraina była jednorodną całością na tak wielkim terytorium, doskonale przystawałaby do archaicznych wyobrażeń Putina o „małej Rosji”. Paradoks polega natomiast na tym, że językowa, etniczna czy religijna jednorodność, do jakich przywykliśmy w naszych środkowoeuropejskich krajach, przez wiele lat wydawała się Ukraińcom ideałem, do którego starali się dążyć. Tymczasem niejednorodność i rozmaitość okazały się ich siłą i ratunkiem, źródłem czegoś unikalnego i zbawiennego. Na przekór głosom mówiącym o dysfunkcyjności państwa, wojna pokazała, że choć Ukraina jest rzeczywiście pofragmentowana, to nie jest podzielona. To paradoks, a zarazem największy jej sukces. A my wszyscy pozostajemy pod wrażeniem ukraińskiej zdolności do współistnienia w różnicach.
Przekonaliśmy się o tym tuż przed wojną. W roku trzydziestolecia niepodległej Ukrainy przygotowaliśmy w Galerii MCK wystawę jej sztuki ostatnich dwustu lat ze zbiorów Narodowego Muzeum Sztuki Ukrainy w Kijowie. I zobaczyliśmy na własne oczy wielorodną Ukrainę: narodową, ludową, radziecką, słowiańską, orientalną, środkowoeuropejską, kozacko niepodległą, lokalną i globalną, wyszywaną i nowoczesną. Zobaczyliśmy Ukrainę szukającą własnej twarzy, zrywającą maski nakładane jej przez kolejne systemy przez dziesiątki lat. Niezwykły autoportret.
Miesiąc po zakończeniu wystawy Rosja zaatakowała Ukrainę.
Cofnijmy się jednak myślą o jakieś trzydzieści lat.
Nie udałoby się tak skutecznie rozbroić sowieckiego imperium, gdyby nie „magiczna formuła Kundery”, koncept „Zachodu porwanego”, wynaleziony przez intelektualistów i artystów w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Parafrazując Havla, był „siłą bezsilnych”, pozwalającą w walce z imperium wesprzeć niedobory rzeczywistej mocy przewagą w wyobraźni. Formuła była stosunkowo prosta, oparta na retoryce przypomnienia Europejczykom z zachodu o przeoczonej przez nich części Europy i wzbudzenia w nich poczucia zobowiązania. Europa Środkowa przemówiła językiem wartości. Była dysydencka, wolnościowa. Znakomicie się sprawdziła.
W gruncie rzeczy została wymierzona nie tyle w Sowietów, ile w coś, co Europejczycy na zachodzie zakodowali sobie w głowach jakieś dwieście lat temu, za sprawą „geografii filozoficznej” stworzonej przez oświeconych po to, by umyślnie zapanować nad kontynentem. Nie chodziło ani o rzeczywisty podbój, ani o prawdziwą wiedzę, ale o podzielenie Europy wedle wyobrażeń i wartości, idei i preferencji. Wyobrażono sobie Zachód jako źródło cywilizacji i Orient jako coś jej nieodparcie obcego, pomiędzy nimi umieszczono europejski Wschód, ni swój, ni obcy, ale na pewno zacofany. Wynaleziono również Bałkany jako odwrotność rozumnej Europy, irracjonalne dziecię „chorej” Turcji. Figurą kwitnącej Europy został anegdotyczny ogród Metternicha, austriackiego kanclerza mającego się za dyrygenta w koncercie mocarstw. Za płotem tego ogrodu rozpościerały się dzikie przedpola Azji. Gdy po II wojnie światowej należało udobruchać Stalina, odstąpienie mu tej „gorszej” części, Wschodu z Bałkanami, nie wydawało się stratą. Parkan Metternicha zastąpiono w głowach żelazną kurtyną.
Opowieść o „porwanym Zachodzie” zadziałała więc jak wyrzut sumienia. Europejczycy pospieszyli wesprzeć „środkowych” pobratymców w uwalnianiu się od jarzma komunizmu. Niestety, spełniwszy swe romantyczne zadanie, idea Europy Środkowej stała się poręczna w doraźnej polityce. Do „ogrodu” Unii Europejskiej nie mogli wejść wszyscy naraz. Dlatego na własnym podwórku odtworzyliśmy te same kategorie – podział na bardziej swoich i bardziej obcych, czyli „środkowych” i „wschodnich”, tych „mniej ucywilizowanych”. Stopniowo więc idea Europy Środkowej znikała z intelektualnego horyzontu. Czy zdradziliśmy Środek, tak jak kiedyś zdradził go Zachód? Czy zamieniliśmy wartości na interesy? Czy sprowadziliśmy Europę Środkową do sympatycznej formuły współpracy transgranicznej i dopiero teraz „smutek Wyszehradu” zajrzał nam w oczy? Te niemiłe pytania stawiali nam od jakiegoś czasu intelektualiści ukraińscy. Pragnęli wierzyć, że Europa Środkowa nie rozpłynęła się tak po prostu, ale podryfowała do Ukrainy. Myślę, że najszczerszą jej obroną było trzeźwe spojrzenie wspomnianego już Mykoły Riabczuka, jego uczciwa rozprawa ze środkowoeuropejskim mesjanizmem. Trzy dekady po Kunderze w swoich esejach pokazał, jak idea „porwanego Zachodu” była zbawienna dla Europy Środkowej, ale zgubna dla Wschodniej. Jak nauczyliśmy się nie burzyć murów, tylko wypychać je dalej na wschód.
Mglistymi ofertami Partnerstwa Wschodniego czy formatu Bałkanów Zachodnich uśmierzaliśmy wyrzuty sumienia, podczas gdy imperium odbudowywało niepostrzeżenie strefę wpływów, znieczulając Europejczyków opium swej „wielkiej” kultury. Tak jak w czasach Woltera, znów podobali się bojarzy bez bród na luksusowych jachtach albo w eleganckich apartamentach Londongradu. Wielu podziwiało też samego „oświeconego autokratę”.
Dziś Ukraińcy walczą na obu frontach. W terenie i w wyobraźni. W tej drugiej również my byliśmy pod okupacją.
Jeśli mamy mieć wpływ, musimy być radykalni. W przeciwnym razie staniemy się znowu miejscem przeklętym, „skrwawionymi ziemiami”, wiecznym „pograniczem w ogniu”. Dlatego nie zwlekając, przyjmijmy Ukrainę do europejskiego Środka. W języku, w kulturze, w sposobie naszego o niej myślenia. Zacznijmy mówić o kulturze ukraińskiej jako o jednej ze środkowoeuropejskich kultur. Porwijmy ją ze „Wschodu”, ze smugi imperialnego cienia na wszystkich poziomach wyobraźni. Takie przebudowanie Środka potrzebne jest i jej, i nam.
Tekst powstał na bazie wystąpienia podczas seminarium „Central European Institutions, New Worlds and Old Mythologies” zorganizowanego we wrześniu 2022 roku przez Central European Forum Olomouc (SEFO).
Copyright © Herito 2020