Słowacja - Slovensko - Slovakia
W poszukiwaniu straconej Słowacji
Publikacja: 2 września 2021
TAGI DO ARTYKUŁU
DO LISTY ARTYKUŁÓWChętnie zrezygnowaliśmy nie tylko z królów i zamkowej szlachty, ale i z tych oświeconych, z rzemieślników i kupców miejskich, czyli wszystkich tych, którzy nie pasowali do mitu o naszym plebejskim, wiejskim rodowodzie.
Królestwo za nową mitologię dla Słowacji! – chciałoby się wykrzyknąć. Jakież to jednak słowackie królestwo i jaka mitologia? Skąd? I kto miałby nam ją przynieść lub zwiastować? Ależ taka, odpowiem, która wreszcie pozwoliłaby nam cieszyć się i prosperować w XXI wieku. Żeby wypuściły nas ze swoich szponów mity i przesądy XIX wieku, które jak podziemne kłącza wysysają z nas energię i życiowy optymizm. Kłącza właściwie dawno już wyschły, zdrewniały, wciąż jednak oplatają sztywnymi mackami wszystko, cokolwiek zapuszcza korzenie w naszą ziemię, a my uporczywie nie zamierzamy stosować się do rad i dawnych ostrzeżeń antropologa Claude’a Lévi-Straussa. Heeej, bo też rozpaczliwie potrzebujemy nowej perspektywicznej mitologii. Tylko skąd ją wziąć?
Jeśli w historycznym mieście koronacyjnym Bratysławie (Preszporku) wejść do siedziby niegdysiejszej Tatra banki, wielce szacownej instytucji, natychmiast rzucają się w oczy kolorowe witrażowe okna, które powinny symbolizować słowackie bogactwo i rozkwit. I co na nich widzimy? Ruiny średniowiecznych zamków na wysokich skałach i samotnych baców w guniach, którzy w zamyśleniu i smutku pilnują stad owiec na halach. Witrażowe okna w budynku teatru miejskiego przedstawiają wiejskie dziewoje i młodzieńców w prostych strojach, grabiących ręcznie siano i pasących krowy. Słowaccy prezydenci rozdają delegacjom zagranicznym fujary pasterskie i ręcznie kute łopaty. Nie, mitologia XIX wieku przedstawiająca Słowaków jako niewykształconych, ciemiężonych plebejuszy, którzy aby swobodnie zakrzyknąć z radości, najpierw muszą wdrapać się na czubek góry, nie jest najwłaściwszą terapią i lekiem na wszystko, co wydaje nam się we współczesności nie do zniesienia, bolesne i chore. Skutecznie wyrzuciliśmy na śmietnik wszystkie mity XX wieku, te destrukcyjne i naiwno-niszczycielskie marzenia, pełne rasizmu, egoizmu, naiwności i fanatyzmu, czyniąc je politycznie i medialnie niepoprawnymi. Wraz z całym cywilizowanym światem uznaliśmy, że w naszej globalnej wiosce zbyt są niebezpieczne. Ani racjonalizm, ani realizm, ani inne „-izmy” wcale jednak nie uwolniły nas od tych starszych mitów rodem z romantyzmu. Jak pisze Karen Armstrong w książce A Short History of Myth: czysty logos i tak nie poradzi sobie ze starymi mitami. Tak, strachy, pragnienia i neurozy współczesności może stłumić jedynie nowa transcendencja, nowa świętość naszego życia i dążeń. Skąd jednak wyłonią się nowi bajarze, żebyśmy mogli rozsiąść się wokół nich na podłodze i z otwartymi łączami internetowymi słuchać historii, w których znowu wszystko będzie tak proste, zrozumiałe i przejrzyste? W których będzie jasne, kto jest dobry, a kto zły i kto na koniec dostanie wymarzone królestwo. Byleby tylko nie był to znowu Głupi Jaś!
Nie jestem pewna, czy ma sens powrót do pierwotnych, mitycznych fundamentów naszej kultury. Gdzieś do IX wieku Wielkich Moraw ze Świętopełkiem i jego wiklinowymi witkami. Znaleźli się tacy historycy, ale ich wysiłki spełzają na niczym, wywołując jedynie uśmiech, i ukoronowane są narodową schizofrenią, w której usilnie staramy się połączyć w jedno mit świętego Metodego, apostoła chrześcijaństwa, z bezkompromisowym wypędzeniem jego uczniów. A zatem odrzucenie ówczesnego Bizancjum i dzisiejszej Moskwy z ukłonem w stronę zachodniego Rzymu. Czy w ogóle dalibyśmy radę odnaleźć ów mit za masowymi grobami naszych współobywateli, splądrowanymi zamkami i katedrami, górami zardzewiałych samochodów i zwalonych kominów, tonami wyrzuconych na śmietnik radioodbiorników i maszyn do pisania? Znowu mamy go szukać w zatęchłych wiejskich kufrach po prababci czy rozoranych łanach wśród pól? Albo w często nieskutecznych wysiłkach, by przywrócić chwałę i znaczenie naszym historycznym miastom w ich dawnej formie i zapomnianej treści, które w trudzie tworzenia zmieniliśmy w ruinę – rzeczywistości i ducha? Spaceruję nocą po ich pustych, wyludnionych placach, zaglądam w ślepe, ciemne okna średniowiecznych domów, starając się stłumić rozczarowanie przerwaną tradycją życia, które kiedyś w nich tętniło, i przez głowę przebiega mi mnóstwo pytań. Wizja nas jako uprawnionych dziedziców całej naszej historii, naszych królów i mieszczan, górników i zarządców komór górniczych, proboszczów i pastorów, i wszystkich tych znających po kilka języków ludzi u progu XXI wieku znowu wydaje się beznadziejna.
Nasz autostereotyp, dumny pasterz z okna banku, który lubi radośnie pokrzykiwać z jednego szczytu na drugi, u stóp gór kobietki w chustkach nasuniętych głęboko na czoło grabią siano, wokół biedne, słomianą strzechą kryte chałupki, krówki, kózki, owieczki to wciąż obecny słowacki kod kulturowy rodem z XIX wieku. Gdzież tam miasto z miedzianymi wieżyczkami, brukowanymi ulicami, rzeźbami, fontannami, parkami i nigdzie ani marchwi, ani gnoju. A w ogóle co baca z hal robiłby przez cały dzień w mieście? Najwyżej przyprowadziłyby go pachołki lub żandarmi jako złodzieja owiec, żeby go tam, w mieście, powiesić. Nigdy w „naszej” wsi. Wieszali nas tylko w „obcych” miastach. Według Evy Krekovičovej (w książce Mýty naše slovenské – Mity nasze słowackie) dobrowolnie, w świętym uniesieniu, chętnie zrezygnowaliśmy nie tylko z królów i zamkowej szlachty, ale i z tych oświeconych, z rzemieślników i kupców miejskich, czyli wszystkich tych, którzy nie pasowali do mitu o naszym plebejskim, wiejskim rodowodzie. Już nasi szturowcy, kształceni na miejskich uniwersytetach, gardzili przysłowiowym „zepsuciem” miast, wielbiąc oryginalność i „czystość” wsi. Jeszcze Karel Čapek – twórca robotów i Krakatitu – napisał kiedyś, że miasto jest brzydkie, niezdrowe i w ogóle dla człowieka szkodliwe. Mieszkaniec ulic żyje w mieście, ale nie we wszechświecie, bo nie żyje pod gwiazdami. Człowiek może pod gwiazdami popaść w szaleństwo lub zakochać się, ale nie może się irytować…
Komunistom również odpowiadał prosty wiejski człowiek jako „twórca naszych dziejów”. Nie dziwi zatem, że po ponad stu pięćdziesięciu latach silnego, władczego wichru z gór kurz pokrył ulice miast, wymiótł z nich wolnomyślicielskich mieszczan i jak prawdziwy kataklizm zmiótł nowoczesną kulturę miejską, demokratyczny samorząd miasta, rządy prawa i wolność. Ze zdumieniem stwierdzam, że ten nasz przestarzały „towar” udało nam się nawet wyeksportować razem z kryminalistami ergo zbójnikami do sąsiadów.
Nie wiemy, kiedy słowackie mity okażą się złośliwe jak rak – napisał kiedyś proroczo słowacki historyk Ľubomír Lipták – a dzisiaj możemy stwierdzić, że dla naszych miast okazały się wyjątkowo złośliwe.
Od roku 2003 liczba mieszkańców miast na Ziemi przekroczyła liczbę mieszkańców wsi i staliśmy się „planetą miast”. Miasto i wieś to dwa warianty życia każdego narodu, a o jakości przyszłości nowoczesnego państwa decyduje dzisiaj ich proporcja, ta zaś wciąż jeszcze na Słowacji wypada na korzyść wsi. Jeśli rozumieć miasto romantycznie jako znamię Kaina, zarzewie wszelkiej nieprawości, a wieś jako zdrową społeczność pełną „czystych” ludzi, jako pierwotne źródło moralności, to społeczeństwo XXI wieku napotyka zasadniczy problem. Ponieważ właśnie w mieście znajdowaliśmy i znajdujemy odpowiedzi na pytania współczesności. Dopiero w mieście człowiek zyskał niezależność. W mieście nigdy nie wiadomo, co stanie się jutro, na wsi wiadomo wszystko, aż po miejsce na cmentarzu, na którym spocznie urna z twoimi prochami. Według czeskiego (czy raczej morawskiego) socjologa Arnošta Bláhy miejskość oznacza złożoność, celowość, oderwanie się rolnika od ziemi, jego uniezależnienie od wyłącznie osobistego doświadczenia i… wolność. A wraz z nią sceptycyzm, krytykę, drogę od prostej reprodukcji ku rosnącej produkcji, powstanie wolnej klasy średniej. Miasto to rozgardiasz, ruch, kreatywność, przedsiębiorczość, dobrobyt i władza. Nowe potrzeby, nowe zawody, siły, nowe idee. Szerokie chodniki, wygodne, ogrzewane mieszkania, specyficzne funkcje miejskiej zabudowy, place z fontannami i zakładane od podstaw parki z alejkami spacerowymi. Wszystko dla jednostki, mieszczanina, dla wolnego człowieka.
W VIII wieku celtyckie oppida i ufortyfikowane zamczyska na terenie dzisiejszej Słowacji zaczęły się zmieniać w miasta zamkowe jako ośrodki życia politycznego, gospodarczego i religijnego. Przywileje miast potwierdzone są na piśmie już od XIII wieku. Najpierw Trnava, potem Preszporok (Bratysława), Nitra. Miast królewskich było siedemnaście, wśród nich Heptapolis, czyli siedem bogatych miast górniczych, takich jak Kremnica, Bańska Szczawnica, Bańska Bystrzyca, Zwoleń, ale też Pukanec, Ľubietová i Banská Belá oraz Pentapolis: Koszyce, Lewocza, Bardiów, Preszów i Sabinów. Wśród innych ważnych miast był Kieżmark i Komárno, Krupina, ale również Modra, Pezinok, Svätý Jur; charakter miejski miało około stu dziesięciu siedlisk. Należały do nich także dzisiejsze mniejsze wsie, takie jak Jasov, Starý Tekov i Dobrá Niva. W odróżnieniu od miast na zachodzie Europy miasta na Słowacji utrzymały niezależność i demokratyczne wybory zgodnie z ówczesnym prawem jeszcze długo po objęciu tronu cesarstwa przez Habsburgów. Chłonęły nowoczesne prądy intelektualne, budowały szkoły i biblioteki, bogaciły się na handlu i przemyśle, wprowadzały nowe technologie, niektóre nawet jako pierwsze na świecie i… były niemal wyłącznie protestanckie. Forsowały idee równości szans i wolności wyboru. Bez posłuszeństwa, obowiązku milczenia, oddania, bez intymności i odwieczności. To był cierń w oku rodu panującego i całego wiejskiego otoczenia, które do 1848 roku tkwiło w poddaństwie i… katolicyzmie. Opór przeciwko centralizacji i ograniczaniu swych praw miasta stawiały aż do połowy XVIII wieku, kiedy jako ostatnie podporządkowały się Koszyce, przyjmując powszechny ustrój miejski i sposób wyboru władz miasta. Jak napisał György Konrád, mieszczanie, mówiąc krótko, komplikują okoliczności! A przy tym od roku 1608 w miastach równouprawnieni byli obok Niemców i Węgrów także Słowacy, język słowacki był obok łaciny, niemieckiego i węgierskiego językiem urzędowym, wszystkie zaś cztery języki uważano za języki kultury Królestwa Węgier. Samodzielność, przywileje i wolność decydowania ostatecznie zniesiono dopiero ustawą XX/1876 – i fakt, że nastąpiło to po podziale Austro-Węgier, nie był zapewne tylko skutkiem zbiegu okoliczności.
A potem nadszedł czas, gdy barbarzyńcy, jak napisał Antoine de Saint-Exupéry, zaczęli burzyć dom, bo go nie znali. Wypędzili budowniczych, mieszczanie musieli spakować tobołki i wyjechać na wieś, do obozów zagłady lub w inne miejsca na Zachodzie, wraz ze swoją przedsiębiorczością, umiłowaniem porządku i znajomością języków. Nastąpiła szybka destrukcja resztek imperium Habsburgów: wielokulturowego, wieloetnicznego, wielojęzycznego kraju wielokulturowych, wieloetnicznych i wielojęzycznych miast. Burzenie zaczęło się od wizji miasta jako fabryki, do której nie pasowały gotyckie kościoły i barokowe pałace. Anarchia fuszerki i przypadkowa urbanizacja zniszczyły sens placów i chodników, banał i prowincjonalna wrogość widziały w miejskich budowlach tylko niedorzeczne nagromadzenie cegieł i kamieni. Przestrzeń publiczna miast nie należała już do wolnych obywateli. Ale kiedy ludzie zaprzepaszczają to, co istotne, nie wiedzą, co zaprzepaścili – dodaje Saint-Exupéry. Zawsze ciekawiło mnie, gdzie podziały się wszystkie te żyrandole i dywany, obrazy i książki, rzeźbione krzesła i srebrne sztućce? Gdzie to wszystko przepadło? Zgodnie z prawem zachowania masy wszystkie te renesansowe bramy i barokowe okucia drzwi nie mogły przecież zupełnie zniknąć. Aksamitne zasłony i plecione koronki. Jakbyśmy zawsze tylko wynosili i zabierali, nie przynosząc niczego, co warte byłoby przyszłości. Często zadaję sobie pytanie, czy ludzie przebrani w szaty banitów przynajmniej żałowali tych mebli z sal rycerskich, złotych monstrancji, które łapczywie kradli miastu, sypiąc świeże ziarno z pól w wiekowe mury kaplic i zamków. Strącając głowy marmurowych rzeźb, tak jak robili to przed nimi barbarzyńcy. Ale barbarzyńcy zawsze przybywali skądinąd, oni zaś niszczyli swój własny dom – i to jest do dzisiaj niepojęte. Nikt nie napisał książki o tym, jak wstawił do kurnika biurko w stylu Ludwika XVI, by sypać doń kukurydzę. W pamiętnikach próżno by szukać zapisków o tym, jak ich autorzy rąbali na szczapy renesansowe krzesła i wraz ze starymi książkami palili nimi w kuchniach. Zostali zwycięskimi heretykami, a potem poszli na mszę, jak pisze Konrád. Barbarzyńcy nie piszą swojej historii, oni zniszczyli naszą. Zadeptali źródło, z którego mógł dzisiaj wyrosnąć nowy mit Słowaka, spadkobiercy piękna, uczoności i znaczenia naszych miast.
Nie dziwota, że nasze historyczne miasta zamarły. Budowniczowie odeszli na zawsze. Na próżno kołyszą się dzisiaj dzwony katedr, na placu rozbrzmiewają pieśni Schuberta, w biel odziane dziatki raz w roku wychodzą z kościołów, w czynie społecznym zamalowuje się pełne bzdur rękopisy grafficiarzy, a służby miejskie zmywają z chodników wymiociny. Przecież całe to uwielbienie wsi i tak wymyślili ludzie z miasta. Wszystkie romantyczne idee piękna i niewinności wsi powstały w miastach, na miejskich uniwersytetach, a mieszkańcy wsi stali się jedynie biernymi obiektami uwielbienia. I ta nowa religia, nowe marzenie mieszczan wróciło do miast jak wyniszczający nowotwór, pożerający własne zdrowe jądro – jako część przyjemnego i pozornie nieszkodliwego oporu wobec nowoczesnej cywilizacji, który nas dzisiaj tak zaciekle prześladuje. Na przykład jako ideowa sprzeczność między koniecznością modernizacji miasta, by stworzyć mieszkańcom przyjemne miejsce do życia w nowoczesnym stylu, a utrzymywaniem opuszczonych skansenów dla hord turystów i gapiów, bezsensownym konserwowaniem każdego niezrozumiałego dzisiaj detalu, który miał jakieś znaczenie dla mieszczan sprzed dwustu lat. Wydaje mi się, że sprzeczność ta owocuje dzisiaj na Słowacji – obok schizofrenii społecznej – także cynizmem architektonicznym, wyrzucającym z siebie niestrawną i niemożliwą do utrzymania treść, i od nowa niszczy, jak wcześniej barbarzyńcy, place i centra naszych szpetnych miast. Jakby współpraca między budowniczymi i mieszkańcami, przez wieki fundament i spoiwo życia w mieście, nie wróciła z wygnania.
Słowackie miasta dawały możliwość, by zrozumieć i podtrzymać rozkwit i przedsiębiorczość, wykształcenie i kulturę, utrzymać wolność i skłonić jednostki do przyjęcia odpowiedzialności. Szansę na historie, które mogłyby nas wyprowadzić ze ślepego zaułka zaśmierdłych, przestarzałych mitów. Nasze miasta mają jeszcze swój własny pluralizm, który przetrwał w pamięci kronik miejskich. Imponującą wielokulturowość, w której z kontynentalną angielszczyzną dukającej młodzieży mieszają się jeszcze ze dwa języki krajowe. Wieloetniczność, z którą jakoś znowu nie potrafimy sobie poradzić, do tego stopnia, że co niektórzy zaczęli snuć marzenia o „ostatecznych” rozwiązaniach rodem z ubiegłego wieku. Co z takim unikatowym, niechby nawet tylko potencjalnym, bogactwem zrobimy w nowym stuleciu? Czy nie roztrwonimy jego resztek, oddając się jałowym rozmyślaniom i wyglądając jakichś apostołów, którzy wszystko by nam zrozumiale przetłumaczyli i przedstawili nową wiarę? Nowy mit? I co byśmy im zaproponowali?
Ze słowackiego przełożyła Joanna Bakalarz
Copyright © Herito 2020