Aleksander Dyl za kamerą. Fotografia czarno-biała.

Pogórnicze

Wziąłem człowieka na tle martwego pola

Publikacja: 5 czerwca 2025

NR 56 2025

TAGI DO ARTYKUŁU

DO LISTY ARTYKUŁÓW

Rozmowa z Aleksandrem Dylem – operatorem kamery ur. 5 stycznia 1952 r., pracownikiem m.in. kopalni siarki w Jeziórku, Wojewódzkiego Domu Kultury w Tarnobrzegu i Regionalnego Ośrodka Kultury w Bielsku-Białej. W 2024 r. został odznaczony przez Prezydenta Miasta Tarnobrzega tytułem „Zasłużony dla Miasta Tarnobrzega”. Współpracował przy tworzeniu filmów dokumentalnych, m.in. Winie Ikara w reż. Jerzego Diatłowicki i  A. Marka Drążewskiego (1998), Kabaretu śmierci w reż. Aleksandra Celińskiego (2014), Jerzego Panka. To, co najważniejsze w reż. Elżbiety Dzikowskiej (2020). Wyreżyserował dwa autorskie filmy na temat historii polskiego górnictwa siarkowego: Ludzi z martwych pól (1996) i Siarkobiografię (2023). Pierwszy jest dokumentem poświęconym urodzonej w Machowie k. Tarnobrzega Marii Kozłowej (1910-1999), autorki wierszy i działań artystycznych, upamiętniających tradycje lasowiackie. Drugi rekonstruuje historię odkrycia i wydobywania siarki, przybliża pracowników kombinatu, a także jest pasjonującą opowieścią o zmianach zachodzących w Polsce w drugiej połowie XX wieku pod wpływem odkryć geologicznych i wielkiego uprzemysłowienia. Oba filmy pokazują społeczne i przyrodnicze koszty przemysłu siarkowego (MT).

 

 

Marta Tomczok: W jaki sposób stał się pan reżyserem filmowym?

Aleksander Dyl: Określiłbym siebie raczej jako realizatora i operatora, tytuł reżysera przysługuje bardziej szacownym osobom. Pierwszy raz zetknąłem się z kinem, mając osiem lat, przy okazji pokazu Krzyżaków na stadionie szkolnym w Brzostku na Podkarpaciu. Brzostek jest w ogóle fantastycznym miejscem – Australijczycy zrealizowali tam dokument pokazujący, jak w czasie wojny mieszkańcy ukrywali Żydów.

Jeżdżąc do pobliskiej Opacionki, by odwiedzić ukochaną babcię, która była wiejską wierszokletką, zaczytywałem się z kolei w Profesorze WilczurzeZnachorze. Babcia miała wydania z obrazkami z przedwojennych filmów. To były moje pierwsze spotkania z ruchomymi obrazkami, bo jednocześnie, czytając książki, oglądałem ich ekranizacje. U kolegi z podstawówki zobaczyłem zaś zeszyt pełen kadrów filmowych i znów odkryłem świat inny niż ten, który mnie otaczał. Działo się to już niedaleko Grębowa i Jeziórka, tam, gdzie później wybudowano największą na świecie podziemną kopalnię siarki i gdzie przez jakiś czas pracowałem.

Co wakacje zatrudniałem się w cegielni. Za pierwsze zarobione pieniądze kupiłem później w Tarnobrzegu kamerę Aurorę 8 mm – kosztowała 700 złotych. Kręciłem nią swoje pierwsze filmy, które wywoływałem w Warszawie. Założyłem nawet wraz z kolegami z technikum amatorski klub filmowy „Mefisto”. Nazwę wzięliśmy z grafiki czeskich żyletek.

Czy ktoś z jego członków zrobił później karierę?

Nie w filmie, ale w teatrze tak – Rudolf Zioło, który jest krakowskim reżyserem teatralnym. Ryszard Grazda, malarz, absolwent Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, Ryszard Iwaniec koszykarz. Oni poszli na studia, a ja dostałem się do wojska i w 1975 roku zacząłem pracować w Jeziórku jako elektromonter pomiarów zabezpieczeń automatyki.

Jak zapamiętał pan kopalnię?

Jeżdżąc w końcówce lat sześćdziesiątych z Grębowa do Jeziórka, obserwowałem jej budowę. Kopalnia zaczęła się od wycinki lasu. W Jeziórku zastosowano zupełnie inny sposób wydobywania siarki niż w odkrywce w Machowie. Polegał on na wpompowaniu pod ziemię gorącej pary technologicznej, znajdującej się pod ogromnym ciśnieniem. Wytopiona siarka wypływała na powierzchnię w postaci gejzerów, tworząc bardzo ciekawe kształty. Krajobraz dodatkowo pokryty był długimi, wijącymi się rurami.

Ciężko wówczas pracowałem, więc zupełnie nieoczekiwanie trafiłem do Ryszarda Dorabialskiego, który w „Siarkopolu” prowadził kronikę filmową. Razem z Dorotą Kozioł, ówczesną redaktor naczelną czasopisma „Siarka”, zaczęliśmy wspólnie kręcić kroniki filmowe na normalnej taśmie. W ramach obowiązków służbowych zostałem oddelegowany na kurs operatorów filmowych do centrum szkolenia w Bydgoszczy i tam poznałem swojego mistrza, Stanisława Niedbalskiego. Był współtwórcą złotej epoki polskiej szkoły filmowej, podobnie jak Kazimierz Karabasz, Jerzy Hoffmann czy Jan Łomnicki. Spotkanie zaowocowało wielką przyjaźnią. Niedbalski otwarł mi oczy na sztukę, kino i zawód operatora.

Jakie obrazy górnictwa siarkowego dziś uznałby pan za filmowe?

Po szkole poszedłem pracować na dołek [wyrobisko kopalniane; określenie używane głównie przez pracowników „Siarkopolu” – przyp. M.T.] jako elektryk. Stawialiśmy w błocie jakieś urządzenia – trzy miesiące harówy. Pamiętam też, jak byliśmy na warsztatach szkolnych na terenie kombinatu, gdy Wytwórnia Filmów Oświatowych kręciła duży film pełnometrażowy. Zobaczyłem wówczas, jak wygląda prawdziwy plan – wózki, oświetlacze, jazdy kamerowe, reżyser i górnicy, którzy robią duble. Nagle w miejscu bardzo przemysłowym i śmierdzącym pojawili się ludzie, oświetlenie, wszystko jak z bajki, górnicy poubierani w nowe ciuchy… A później? Szedłem do roboty.

 

Pana współpraca ze Stanisławem Niedbalskim skończyła się w Bydgoszczy?

Pan Staś był już u schyłku kariery, ale wciąż udzielał się na festiwalach i często odwiedzałem go prywatnie w Warszawie. Gdy umarł w 2005 roku w wieku 83 lat, usiłowałem dwukrotnie znaleźć jego grób, żeby powiesić taśmę filmową na nagrobku, ale nie udało mi się. Pomyślałem wtedy, że tak kończą artyści.

Do stolicy jeździłem w latach 1982–1985, gdy już pracowałem w Tarnobrzeskim Domu Kultury. Starałem się dostać do szkoły filmowej. Wyjechałem więc do Bielska-Białej i stamtąd wystartowałem do łódzkiej filmówki, dostałem się i później, już jako operator, uczestniczyłem w różnych ważnych produkcjach.

Jak zapamiętał pan ten okres?

Byłem już dojrzały i sporo wiedziałem o filmie, ale na „dzień dobry” musiałem jednak zapomnieć o wcześniejszych doświadczeniach. Szkoła dostarczyła mi spojrzenia z zewnątrz. Spotkałem fantastycznych ludzi: Wojciecha Jerzego Hasa, Janusza Tylmana, Marka Nowickiego, Zbigniewa Wichłacza, Henryka Kuźniaka, Henryka Klubę… Musiałbym sięgnąć po indeks, żeby przypomnieć sobie ich wszystkich. To było w końcu trzydzieści siedem lat temu.

Czy w Łodzi spotkał pan osoby, które interesowały się stykiem przemysłu i filmu?

Pewnie, na przykład moich kolegów pracujących w Wytwórni Filmów Oświatowych. To, co dziś mamy w sieci dzięki serwisom streamingowym, kiedyś dawała Wytwórnia. Można było wypożyczać filmy edukacyjne na taśmie 16 mm i wyświetlać je na przykład w klubach, domach kultury czy świetlicach. O czym to nie kręcono filmów! Tysiące pozycji stworzonych przez największych z Andrzejem Wajdą na czele. Moimi autorskimi projektami są natomiast między innymi Ludzie z martwych pól Siarkobiografia, filmy poświęcone historii wydobywania siarki w Polsce i jego wpływowi na przyrodę i kulturę. Łódzkie kontakty zawodowe niewiele pomogły w pracy nad nimi.

Oprócz tego, cały czas pracując w Regionalnym Ośrodku Kultury w Bielsku-Białej, robiłem materiały etnograficzne związane z kulturą Podbeskidzia i Podhala. Kiedy przeniosłem się w te okolice i zacząłem jeździć do twórców ludowych, wróciłem do czasów mojego dzieciństwa. Przez całe życie włóczyłem się, więc przebywając później wśród górali, odnalazłem siebie – te same konstrukcje psychologiczne, te same charaktery. Poczułem się tam swojsko.

Czym według pana jest autobiografia w pracy dokumentalisty?

Bohaterowie moich dokumentów są postaciami, z którymi mam wiele wspólnego. Choćby Maria Kozłowa z Ludzi z martwych pól, osoba tęskniąca za światem, którego nie ma. Oni są nośnikami moich spraw.

Kozłowa to zresztą mój los tułaczy, nostalgia za tym, co mija. W Siarkobiografii pokazałem to, co dla mnie ważne – chociażby epizod z płonącym płaszczem na stadionie podczas koncertu Czesława Niemena. Utożsamiałem się z chłopakiem, który spalił ten płaszcz.

Kiedy postanowił pan nakręcić film o Machowie, wsi, którą wchłonęła wielka odkrywkowa kopalnia siarki?

W latach dziewięćdziesiątych, gdy miałem już możliwość realizacji takich projektów. Wszystko w tamtym czasie było intuicyjne i niezwiązane z moim dyplomem z łódzkiej filmówki. Złożyłem scenariusz w krakowskiej firmie produkcyjnej AB Film, a profesor Michał Anioł Bogusławski, odpowiedzialny w TVP za cykl „Małe Ojczyzny”, przeczytał go i dał mi zielone światło. Taki film chodził mi po głowie jednak znacznie wcześniej.

Pracując jeszcze w Tarnobrzeskim Domu Kultury, uznałem, że Maria Kozłowa, inicjatorka i członkini zespołu obrzędowego Lasowiaczki, ma bardzo interesującą osobowość. Można powiedzieć, że wszedłem w jej tęsknoty, stały się one moimi tęsknotami. W 1994 roku spotkałem się z jej córką Dorotą, którą znałem z kopalni, i postanowiliśmy, że zrobimy ten film razem. Jestem dość dokładny, znałem dobrze teren, problemem było natomiast znalezienie scen, nadanie im dramaturgii i wymyślenie pointy. Film nakręciliśmy w ciągu kilku dni zdjęciowych. To nie było trudne, bo wszystko zostało wcześniej precyzyjnie przygotowane. Wiem, że Ludzie z martwych pól mają wartość sentymentalno-dokumentalną, dziś nie poszedłbym w taką łopatologię…, ale to był mój debiut. Wypunktowała to recenzentka „Gazety Wyborczej”, wyśmiewając bohaterkę, jej emocje, a także przemysł.

Jak Kozłowa zachowywała się przed kamerą?

Bardzo wszystko przeżywała. Było widać, jak się męczy, mieszkając w bloku. Myśmy ją wyrwali w podróż w czasie do najpiękniejszego okresu jej życia. Stąd jej płacz i emocje – wróciła do swojej młodości, do ukochanego Machowa. Nad Jeziorem Tarnobrzeskim, które dawni mieszkańcy nazywają niezmiennie Jeziorem Machowskim, jest teraz piękny cypel i powinny tam znów stanąć wiejskie chałupy.

Myślę, że pani Maria zafascynowała mnie tak bardzo, ponieważ była fantastyczną poetką i kojarzyła mi się z babcią. A jak już zaczęła opowiadać o pachnących fiołkach, to się rozklejała. Zaproponowaliśmy jej w czasie pracy nad filmem powrót do świata, którego wewnętrznie nigdy nie opuściła.

Kozłowa uosabia zresztą losy wielu wysiedlonych –ludzi „wywalonych”, którym powiedziano „idźcie stąd i osiedlcie się gdzie indziej”. Była medium, które wyrażało ich tęsknoty. Losy Kozłowej są losami wielu pousuwanych po to, by w PRL mógł zapanować dobrobyt.

Jak czuł się pan w roli reżysera filmu o pejzażach siarkowych?

We wcześniejszych PRL-owskich filmach mało było ludzi, bohaterów, pokazywano natomiast proces produkcyjny. Wtedy by nie przeszło to, że komuś chałupę rozwalili… a ja chciałem nakręcić o tym film. Franciszek Trzeciak zrobił przede mną Czary, mary i uroki – świetną produkcję Wytwórni Filmów Dokumentalnych. Jej bohaterkami były Lasowiaczki, ale wydźwięk całości okazał się raczej etnograficzny: reżyser udokumentował to, co pozostało po dawnych obrzędach w Puszczy Sandomierskiej.

Ja tymczasem nie uczyniłem dołka machowskiego bohaterem. U mnie bohaterem zawsze jest człowiek. Tereny poprzemysłowe są jedynie dekoracją, do której szukam postaci. Tego nauczyła mnie szkoła filmowa. Te tereny to oczywiście gotowe tło filmów czy teledysków, bo wyglądają jak po apokalipsie, ale trzeba im jeszcze znaleźć bohatera.

Co w ogóle znaczy tytuł Ludzie z martwych pól?

Kiedyś byłem zafascynowany czarną serią polskiego dokumentu i zapamiętałem Ludzi z pustego obszaru Kazimierza Karabasza, stary film z lat pięćdziesiątych, pokazujący łobuzów z warszawskiej Pragi. Jest i Baza ludzi umarłych – dzieło Czesława Petelskiego, które zrobiło kiedyś na mnie wielkie wrażenie. Ale nie mam pojęcia, jak konkretnie powstał tytuł filmu o Kozłowej. Widziałem człowieka na tle martwego pola i już.

Jak wyglądały pana przygotowania do Siarkobiografii?

Tu nikt mnie nie gonił. Sam ją sobie wymyśliłem, sam w niej dłubałem i gdybym krócej robił ten film, byłby gorszy. Jest to kolaż różnych moich pomysłów. Jadąc na rozmowy z ludźmi, którzy pracowali w tarnobrzeskim przemyśle siarkowym, miałem to już poukładane: chciałem pokazać taki obraz przemysłu i miasta, jaki został w ich umysłach. Jak go zapamiętali – bo takiego ujęcia wcześniej nie było. Zeszły mi na to cztery lata. Materiału miałem bardzo wiele, nadałem tej opowieści strukturę rozdziałów.

Z iloma osobami pan wtedy rozmawiał?

Miałem dwudziestu ośmiu rozmówców, nagrałem pięćdziesiąt godzin. Ważnym wątkiem tego filmu była szkoła, do której chodziłem. Próbowałem znaleźć przede wszystkim ludzi, którzy jeszcze żyją – nie tylko budowniczych przemysłu, ale i twórców życia kulturalnego. To, kogo wybierałem na rozmówcę, wynikało z tematu. Pani Terlecka, która przyjechała z Oświęcimia, dużego ośrodka przemysłowego, do Tarnobrzega, opowiadała, jak to drugie miasto się rozwijało. Także i tu bohaterem miał być człowiek i to, co w nim zostało ze wspomnień, z świata, w którym istniał przemysł siarkowy. Ale też przemysł często był jedynie tłem dla antycznych dramatów ludzi, którzy przeżywali uniwersalne tragedie. Zdarzały się także samobójstwa z miłości.

Udało się panu pokazać współodkrywczynię tarnobrzeskich złóż siarki, prof. Katarzynę Pawłowską, żonę prof. Stanisława Pawłowskiego.

Nagrałem ją w Warszawie, w jej mieszkaniu. Miała sto jeden lat. To był jej ostatni wywiad, wiedziała, co mówi, ale miała kłopoty z wysławianiem się. Wziąłem z jej wypowiedzi to, co najważniejsze: że siarka została odkryta przypadkowo – o czym wiele osób w ogóle nie wiedziało, i jej słowami otwarłem  film. Brzmiały mniej więcej tak: „ziemia dała miastu skarb”.

Dlaczego otwarł pan Siarkobiografię sceną nawiązującą do opery Georges’a Bizeta Poławiacze pereł?

Chciałem, żeby widz zobaczył, jak z operowego klimatu śródziemnomorskiego zjeżdżamy do kopalni, szarpnąć nim.

Na końcu jest natomiast dziadzio Kalinka, tarnobrzeski ludowy grajek, lecący w kosmos. Często chodził po mieście boso z fujarką, a mnie przypominał fauna.

Będzie pan chciał wrócić w siarkowe przestrzenie?

Tak, cały czas szukam nowych pomysłów. Nie mogę ciągnąć tej samej formuły opowiadania. Myślę, że powinienem znaleźć bohaterów z różnymi losami, którzy odkryli chociażby szczęście w małżeństwie, jak wiertacze przyjeżdżający do Grębowa czy Jeziórka z całej Polski.

Co zostało z siarki w krajobrazie Tarnobrzega i okolicy?

Z pięknej, dawnej galicyjskiej wsi Jeziórko nie zostało nic poza farmami fotowoltaicznymi. Nie mieszkają tam już ludzie. Machów stał się Jeziorem Tarnobrzeskim. Niewykluczone, że zalanie tego dołka było najlepszym wyjściem z sytuacji. Wysiedleni powrastali w nowe miejsca, a sam Tarnobrzeg jest już innym miastem, emeryckim, ale dla seniorów fantastycznym. Mogę iść w kapciach do restauracji, buty ubieram, tylko gdy idę do przychodni czy szpitala. Wszędzie mam blisko. Ludzie mają oczywiście prawo do swoich tęsknot i dlatego jeziorzanie dalej się spotykają co roku na nabożeństwach – ale z ich miejsca już nic nie zostało. Dziś przemysł siarkowy znajduje się w Osieku koło Połańca. Ktoś kiedyś przebąkiwał o wydobyciu, były przymiarki, ale nic z tego nie wyszło. Dla tego regionu to już zamknięty rozdział.

Copyright © Herito 2020