Joyce i jego uczeń po raz ostatni spotykają się w Trieście któregoś z upalnych dni czerwca 1914 roku. W całym mieście czuje się napięcie, wokół koszar gromadzą się zmobilizowani mężczyźni, po ulicach i placach krążą grupki wykrzykujące bojowe hasła. Nauczyciel puka do drzwi mieszkania swojego ucznia, jest pełen niepokoju i obaw. A potem obaj spoglądają z okna pokoju studenta na budynek włoskiego konsulatu w Trieście, otoczony przez wzburzony tłum. Wśród głośnych okrzyków kilka osób próbuje zdjąć włoską flagę. Kamienie uderzają w fasadę, szkło z rozbitych szyb leci na ziemię, krzyki. Joyce jest najwyraźniej przestraszony, pyta młodego przyjaciela z troską w głosie, co z tego będzie. Student się śmieje. Profesorze Zois, mówi ze śmiechem [przekręca żartobliwie nazwisko jak Włosi, którzy nie potrafią prawidłowo wymówić – Joyce], wojna będzie. Jego nauczyciel się boi. Joyce mówi, że wyjedzie. Kiedy krzyki tłumu narastają pod oknami, zamyka oczy, po czym, wedle słów ucznia, dosłownie wybiega z pokoju. Uczeń się śmieje, na zewnątrz zaczyna się historia. Rozumie, że ktoś z niezwykłą pasją może opisywać lampę naftową, ale jego interesuje co innego. Hałas tłumu zapowiada, że wielki czas nadchodzi. Wciąga go, gwałtownie, w swoje wiry[1].

Uczeń Joyce’a z opowiadania Draga Jančara to młody triesteński Słoweniec, późniejszy profesor prawa, Boris Furlan. O tym, że jego nauczyciel został znanym pisarzem, dowie się, zaskoczony, dopiero z gazetowego nekrologu niemal trzydzieści lat po tym, jak Joyce – uczący angielskiego w triesteńskiej szkole Berlitza – wybiegł z jego mieszkania, a wkrótce również wyjechał z miasta. Tymczasem w 1920 roku na ulice Triestu powrócą upiory. W porcie zejdą na ląd włoscy żołnierze, młodzieńcy w czarnych mundurach pomaszerują, śpiewając pieśni o młodości i wiośnie. Będą bić politycznych przeciwników. Furlan, świeżo upieczony doktor prawa, spróbuje jakoś utrzymać spokój ducha. Otworzy kancelarię adwokacką. I zaangażuje się w ruch antyfaszystowski. Ostrzeżony, w porę ucieknie z miasta. Później z przerażeniem będzie czytał o procesach politycznych swoich przyjaciół. Także w Lublanie, gdzie znajdzie schronienie, nie będzie bezpieczny, kiedy Włosi w 1941 roku zajmą miasto. Przez Szwajcarię i Francję dotrze do Anglii, podczas gdy okupant w ojczyźnie wyrokiem sądu doraźnego skaże go na karę śmierci. Lecz wkrótce jego głos stanie się w Słowenii znany – będzie to głos Radia Londyn.

Decyzję o powrocie podejmie być może zbyt pochopnie, być może da tym dowód naiwności. Kiedy kraj wyzwalają partyzanci, a nowi ludzie organizują nową władzę, Furlan jest już w Lublanie. Mianują go dziekanem wydziału prawa. Dwa lata później zostanie aresztowany. Zarzut – szpiegostwo na rzecz Wielkiej Brytanii. Bo po cóż byłaby potrzebna znajomość języka zdobyta w Trieście, jemu, krzykaczowi z Londynu. Jak podle ją wykorzystał! Przetłumaczył ohydny pamflet, Folwark zwierzęcy, i pożyczał książkę osobom o podobnych poglądach. Czternastodniowy proces będzie spektaklem dla gawiedzi. Kiedyś już wymierzono Furlanowi wyrok śmierci, tyle że bez jego udziału. Tym razem będzie obecny – szydzi śledczy. Dwa lata spędzi w izolatce, czekając na egzekucję. Potem oznajmią mu, że jest ułaskawiony. Zamiast śmierci – dwadzieścia lat więzienia. Z powodu choroby serca po czterech latach uzyska zwolnienie warunkowe. Zamieszka w małym miasteczku u podnóża Alp. Aż jesienią 1953 roku, wieczorem, do jego pokoju wtargną jacyś ludzie. Triest chce sprzedać Włochom! – będą krzyczeć. Wywloką go z domu, wsadzą na taczki, powiozą w stronę rzeki. Porwie go zimny, rwący nurt.

Postać Furlana niesie dla Słoweńców o wiele więcej znaczeń niż zrelacjonowane tu tragiczne losy, a przecież i one znaczą niemało. Odbijają się w nich dwudziestowieczne biografie Środkowoeuropejczyków, bo doprawdy niewielu w naszej części Europy udało się wymknąć zasadzkom Historii.

Mnie interesuje coś jeszcze – owo miasto, którego ulicami porywista bora znad Krasu chce znaleźć drogę ku morzu. Z hukiem wdziera się pomiędzy krzyki tłumu. Na zewnątrz zaczyna się historia – czytam u Jančara. Budynki miewają życiorysy nie mniej burzliwe niż ludzie.

Portret Triestu początku XX wieku znajduję u Scipia Slatapera i Bobiego Balzena (obaj, jak Furlan, urodzili się w Trieście w ostatniej dekadzie XIX wieku). W mieście panuje ruch, ale innego rodzaju. Sterują nim porządek i praca. Podnoszą kotwice wielkie parowce płynące do Salonik i Bombaju. Ruszają lokomotywy, które dzień później załoskoczą na moście nad Wełtawą i wraz z Łabą wedrą się do Niemiec. Telegrafy w Giełdzie wystukują słane z Turcji i Portoryko nowe weksle triesteńskiego bogactwa. Miasto z własnym dialektem włoskim i wieś ze słowiańskim językiem spięte są gorsetem austriackiej biurokracji, która mówi po niemiecku. Włosi mają swoje Società Ginnastica, Niemcy – swoje Turnverein Eintracht, Słoweńcy – swego Sokoła, wszyscy wykonują skłony i przysiady w imię swoich ideałów politycznych. Ale miejscowa irredenta skrojona jest, jak się zdaje, raczej na miarę włoskości Balzena – syna Niemca i Żydówki, wykształconego w habsburskiej triesteńskiej szkole. „Miasto walczyło więc o swoją włoskość, a niewzruszona Austria godziła się na wszystko – wyznawał Balzen w rozmowie o rodzinnym mieście. – Triest otrzymywał wszystko, czego żądał, i to do tego stopnia, że, jak mi mówiono, najtrudniejszym zadaniem ruchu wyzwoleńczego było występowanie o uniwersytet włoski w Trieście i jednoczesne zabieganie o to, by go odmawiano. Gdyby się bowiem na niego zgodzono, stracone zostałyby wszelkie argumenty”[2].

Triest był zarazem największym miastem słoweńskim. Nawet jeśli sercem Słoweńcy pozostawali w Lublanie, ich portfel znajdował się w Trieście. W 1910 roku Lublana liczyła 40 tysięcy mieszkańców, podczas gdy w ponaddwustutysięcznym Trieście żyło prawie 57 tysięcy Słoweńców. Wzorem innych austriackich Słowian – Czechów – zaczęli oni budować swoje domy narodowe. Pierwszy powstał w Nowym Mieście w 1885 roku, kolejne w Lublanie (1896), Celju (1897) i Mariborze (1898). Miasta Przymorza, Gorycja i Triest, otrzymały je w 1904 roku.

Zasobna wspólnota słoweńskich triesteńczyków w 1901 roku wystąpiła z zaproszeniem do przedstawienia koncepcji budowli do znanych wiedeńskich architektów: Maksa Fabianiego oraz biura projektowego Fellner & Helmer. Dzięki pośrednictwu Janeza Jagra zwrócono się także do Jožego Plečnika, lecz ten ostatecznie propozycji nie przedłożył. Miejsce przewidziano nie byle jakie. Mariotereziański Neustadt, nieopodal dworców kolejowego i morskiego, blisko gigantycznych gmachów dyrekcji kolei i poczty. Parcela znajdowała się na osi placu Koszarnego, skąd wybiega Via Carducci – jedna z głównych arterii miasta. Wybrano projekt Maksa Fabianiego, architekta urodzonego niedaleko stąd, na Krasie, pracującego w stolicy, gdzie jego budynki, Portois & Fix oraz Artaria (ten drugi przy Kohlmarkcie parę kroków od Hofburga), po latach uznane zostaną za czołowe dzieła wiedeńskiego modernizmu. Tymczasem o triesteńskim domu narodowym opracowania na temat architektury nowoczesnej na ogół milczą, choć w niejednym przewyższa on wiedeńskie gmachy Fabianiego. Nowoczesny w każdym calu, na skalę dotąd w Trieście nieznaną, reprezentuje przede wszystkim śmiały i nowatorski zamysł kompleksu społeczno-kulturalnego, a kto wie, czy nie pierwszą nowoczesną koncepcję wielofunkcyjnego i ergonomicznego obiektu użyteczności publicznej, czym mógłby, gdyby nie prowincjonalne położenie, zagwarantować sobie miejsce w historii architektury. Mało kto zdaje sobie sprawę, że Centrum Pompidou – ikona budowanych dziś wszędzie centrów kultury – ma w Trieście bezpośredniego antenata.

Na pierwszych trzech kondygnacjach swoje przestrzenie znalazły pomieszczenia wspólnoty triesteńskich Słoweńców, a także biura m.in. kasy oszczędnościowo-pożyczkowej (Tržaške posojilnice in hranilnice) właściciela obiektu oraz kawiarnia i restauracja (z własnym agregatem prądotwórczym – wielką wtedy rzadkością), sala gimnastyczna, drukarnia i wydawnictwo. Z głównego westybulu na parterze monumentalna dwubiegowa klatka schodowa prowadziła na półpiętro z wejściem do sali widowiskowo-teatralnej, liczącej trzysta pięćdziesiąt miejsc, nakrytej szklanym dachem z możliwością zaciemnienia. Powyżej architekt przewidział foyer z wejściem na balkon sali. Na kolejnych piętrach znalazły się apartamenty pod wynajem (z łazienkami, wc i centralnym ogrzewaniem) oraz hotel Balkan z sześćdziesięcioma pokojami, których połowa miała własne łazienki. (Balkan był w swoim czasie jednym z najnowocześniejszych i najbardziej komfortowych hoteli w Europie). Prócz klatek schodowych komunikację między kondygnacjami zapewniały windy. Dodawszy do tego pełne zaplecze techniczne (m.in. hotelową pralnię i suszarnię), a nawet mieszkania dla pracowników, dozorców i konserwatorów, otrzymamy budowlę zorganizowaną kompleksowo i samowystarczalnie. Nim wielofunkcyjność i elastyczność użytkowa stały się słowami-fetyszami we współczesnym projektowaniu, Dom, jak nazywano go w mieście, z powodzeniem spełniał polityczne, ekonomiczne, kulturalne, sportowe i rekreacyjne potrzeby słoweńskich triesteńczyków. Główne wejście, prócz pięknych witraży Kolomana Mosera, dziś już niezachowanych, zdobi kartusz z dwiema maskami – symbolem działającego tu teatru, oraz pszczelim ulem – emblematem kasy oszczędnościowo-pożyczkowej, jednocześnie nieoficjalnym znakiem słoweńskiego ruchu narodowego, który nie walką, lecz pracowitością dążył do uznania swych praw. W centrum programu emancypacyjnego umieszczono kulturę, samorząd, gospodarkę, czym odcinano się od taktyki włoskiej irredenty. Dom stanowił wizytówkę Słoweńców, bez mała ich ambasadę w mieście będącym austro-węgierskim oknem na świat.

Jednym z wydarzeń wielkiej wagi była Pierwsza wystawa sztuki słoweńskiej zorganizowana w Domu Narodowym w 1907 roku. Znamienne, że dwie najbardziej znaczące prezentacje rodzącej się sztuki słoweńskiej odbyły się poza Lublaną. Twórczość członków Stowarzyszenia Artystów „Sava”, szerzej znanych jako słoweńscy impresjoniści, pokazano najpierw w Wiedniu w 1904 roku. Recenzje z wystawy mówiły o niespodziance i odkryciu. Podkreślano przy tym, jak świetnie to malarstwo zaistniało na scenie artystycznej stolicy; pisano o ciekawym kolorystycznie i świeżym nurcie sztuki austriackiej. Być może dlatego trzy lata później, w Trieście, postawiono na narodowy wyraz prezentowanych dzieł. Wśród nich swą premierę miał Siewca Ivana Grohara, przedstawienie siejącego chłopa w blasku poranku – najwznioślejszy poemat barwny młodej sztuki słoweńskiej, a zarazem płótno, w którym rozpoznano przesłanie słoweńskości. Trudno się dziwić, że w mieście wrażliwym na kwestie słoweńsko-włoskie wydarzenie kulturalne o takiej wymowie natychmiast nabrało wymiaru politycznego.

Napięcia będą odtąd narastać, tak jakby historia architektury postanowiła odstąpić triesteński Dom swej potężniejszej siostrze. Nadchodzi rok 1914, kiedy Joyce i jego uczeń widzą za oknem przybierającą na sile zawieruchę. To właśnie Historia.

Niebawem, w 1919 roku, włoska administracja miasta zdeklasuje hotel Balkan – oto początek podcinania podstaw funkcjonowania Domu i dobrobytu słoweńskiej wspólnoty. Do władzy dochodzi pokolenie, które, wedle słów Gianiego Stuparicha, wymknąwszy się wojnie 1915 roku, albo któremu wojna się wymknęła, zetknęło się z faszyzmem – pseudoczynem, wolą czynu, nie zaś myślą-czynem. Zaślepieni iluzją czynu młodzi ludzie z przedmieść i prowincjonalnych miast włoskich, którzy przybyli tu w czarnych mundurach, palą Słoweński Dom Narodowy. (Pretekstem jest śmierć dwóch włoskich żołnierzy w wyniku utarczki jugosłowiańsko-włoskiej dzień wcześniej w Splicie). Jest późne popołudnie 13 czerwca 1920 roku. Strażakom próbującym opanować pożar faszyści podcinają węże. Większości przebywających wewnątrz, zwłaszcza gościom hotelowym, udaje się w porę uciec, choć ci, którzy poddali się panice, skaczą z okien. Dom płonie przez czterdzieści osiem godzin, aż zostaną gołe mury z oczodołami okien.

Incydent – tym słowem kupujemy spokój, nie chcąc bądź nie potrafiąc w iskrze dostrzec zarzewia niszczycielskiej pożogi. Dopiero z perspektywy stulecia widzimy, że rozświetlały je budynki-pochodnie. Tej samej nocy spłonął Chorwacki Dom Narodowy w Puli, podpalony z takich samych pobudek przez włoskie bojówki. Ale na Triest i Pulę patrzymy jak na wybryki; lokalne porachunki, jakich przecież w skali kontynentu wiele. Podręczniki historii powszechnej minionego wieku odnotują dopiero płonący parlament – berliński Reichstag. Co później nastąpiło, dobrze wiemy. Pomiędzy ową lutową nocą 1933 roku a kryształową, listopadową nocą 1938 roku istnieje związek także i taki, że agresja, której ofiarą padają budowle, jest tylko jedną z form przemocy wymierzonej w ludzi. Choć noc kryształowa zapisała się w pamięci jako noc szkła z rozbitych witryn i zdemolowanych sklepów, restauracji, biur należących do żydowskich obywateli Niemiec, ma ona jeszcze jeden „architektoniczny emblemat” – widok płonących synagog. Istotą przemocy nie jest wyłącznie zadawany ból, chodzi przede wszystkim o odebranie człowiekowi godności, poczucia wartości. A ostatecznie o odarcie go ze znamion człowieczeństwa. Zapowiedziane nocą kryształową, a zadekretowane w Wannsee ludobójstwo stało się niemal synonimem ubiegłego wieku. Myślę o jeszcze jednym niechlubnym terminie, i to ukutym stosunkowo niedawno. Coraz częściej pojawiają się głosy, że miastobójstwo jest odmianą ludobójstwa. Ujawniła to wojna w byłej Jugosławii, nie dopuszczając, abyśmy mogli zamknąć krótki, lecz krwawy wiek XX piękną kartą roku 1989. Czytam notatki Bogdana Bogdanovicia, współtwórcy tego pojęcia, wybitnego architekta jugosłowiańskiego, autora niezwykłych pomników ku czci ofiar faszyzmu, zmarłego parę miesięcy temu w Wiedniu, dokąd uciekł z opanowanego wojną kraju w 1993 roku: „Zwykła maksyma, że każda kamienna kolumna ukrywa w sobie zamkniętego człowieka, przypomina antropomorficzne obsesje antycznego budownictwa. Idąc dalej, można by powiedzieć, że gdyby zbudowano gdzieś nie znane nam, lecz doskonałe miasto, to z zewnątrz, architektonicznie będzie ono stanowiło idealny diagram zmniejszonego kosmosu, natomiast wewnątrz będzie skrywać postać człowieka! Ile wytrwałej, systematycznej wyobraźni trzeba było, aby miasto wymyślić jako budowlę podobną do człowieka, jako budowlę-parafrazę. Czy mamy do czynienia z przypadkiem? Plan zburzonego Sarajewa, na tyle, na ile da się zestawić z cząstek oglądanych w telewizji, bez wątpienia, przypomina rzuconego na ziemię w kotlinie człowieka, który ciągle jeszcze w męce walczy, aby unieść głowę”[3].

Fotografie wypalonego Domu Narodowego łączą się w moich oczach z materiałami telewizyjnymi z Vukovaru, Osijeku, Sarajewa, Mostaru; z widokiem płonących nowojorskich Wież. W spisie triesteńskich hoteli od dawna nie figuruje już Balkan, ale w centrum Mostaru nadal sterczą ruiny hotelu Neretva, najstarszego w mieście, wymowne także dlatego, iż budowla ta reprezentuje styl mauretańsko-bośniacki, który władze Austro-Węgier uczynić chciały narodowym stylem muzułmańskich Bośniaków. Obiekty użyteczności publicznej wzniesione w tym stylu padały ofiarą wojennej agresji równie często, jak zabytkowe meczety. Urbicidkulturocid weszły tym samym do słownika terroru – jako sposób niszczenia wspólnoty ludzkiej, a nie tylko miejskiej infrastruktury.

Historia architektury bywa wcieleniem rozszalałej Historii. Pytania, czy wiek XX mógł rozpocząć się w Trieście, historykom stawiać nie wypada. Tymczasem ten, kto zechce dziś ujrzeć dawny Słoweński Dom Narodowy (obecnie własność Uniwersytetu Triesteńskiego), pójść musi na piazza Oberdan, bo tak przemianowano plac Koszarowy, przy którym sto lat temu stanęła ta budowla. Plac upamiętnia Guglielma Oberdana (właśc. Wilhelma Oberdanka), syna Słowenki i Włocha, triesteńczyka, który zdezerterował z armii austriackiej, nie chcąc brać udziału w kampanii bośniackiej. Schronił się w Rzymie, gdzie prócz wykształcenia zdobył również formację irredentysty. W 1882 roku dokonał w Trieście nieudanego zamachu na cesarza Franciszka Józefa. Oberdan nie wyręczył Gavrila Principa – Triest nie zastąpił Sarajewa, nie rozpoczął XX wieku. Ale wycofany w cień, pozostał dobrym miejscem do obserwacji niedomkniętych spraw, jakie ten wiek nam zostawił.

***

[1] Drago Jančar, Uczeń Joycea, tłum. Joanna Pomorska, „Przegląd Polityczny” 2000, nr 44, s. 57–58.

[2] Roberto Balzen, Rozmowa o Trieście, tłum. Wojciech Bońkowski, „Zeszyty Literackie” 2005, nr 90, s. 39. Zob. także Scipio Slataper, Il mio Carso (fragment), tłum. Halina Kralowa, „Zeszyty Literackie” 2005, nr 90, s. 120–121.

[3] Bogdan Bogdanović, Człowiek – Sarajewo, tłum. Krystyna Bąk; tekst napisany dla sarajewskiego „Oslobodjenija” w styczniu 1993 roku, opublikowany następnie jako wstęp do zbioru esejów Bogdanovicia Grad i smrt (Miasto i śmierć), Belgrad 1994. Cyt. za: „Krasnogruda” 1997, nr 6, s. 98.

O autorach

Łukasz Galusek

Architekt i wydawca, od 2018 roku zastępca dyrektora ds. programowych w Międzynarodowym Centrum Kultury w Krakowie. Zajmuje się kulturą i sztuką Europy Środkowej, zwłaszcza związkami pomiędzy przestrzenią, pamięcią i tożsamością. Współautor publikacji: „Jože Plečnik – architekt i wizjoner”, „Kresy na nowo odkryte. Wspólne dziedzictwo Polski i Ukrainy”, „Rumunia. Przestrzeń, sztuka, kultura”, „Pogranicze. O odradzaniu się kultury”, „Modi memorandi. Leksykon kultury pamięci”, „Adriatycka epopeja. Ivan Meštrović”. Współkurator wystaw: „Kresy na nowo odkryte. Wspólne dziedzictwo Polski i Ukrainy”, „Kartograf złowrogiej historii. Tara (von Neudorf)”, „Adriatycka epopeja. Ivan Meštrović” i „Architektura niepodległości w Europie Środkowej”. Członek Kolegium Prezydenta RP do spraw Polityki Międzynarodowej oraz Społecznego Komitetu Odnowy Zabytków Krakowa.

INNE ARTYKUŁY TEGO AUTORA

Copyright © Herito 2020