Kultura i polityka
Diabeł w książkach
Publikacja: 30 sierpnia 2021
TAGI DO ARTYKUŁU
DO LISTY ARTYKUŁÓWPróba oczyszczenia literatury z ciemnych stron bałkańskiej rzeczywistości, by przynajmniej książki nie były gniazdem przesądów, panoramą ludzkich błędów, by pozytywnym przesłaniem przyczyniały się do rozkwitu tolerancji religijnej i etnicznej, o czym już kiedyś pisałem, jest złym pomysłem.
Ivo Andrić w tomie prozy medytacyjnej Przydrożne znaki, swojej księdze mądrości, opisuje subiekta z Višegradu, mężczyznę „o niezdrowo czerwonych policzkach i ciemnych oczach, w których kryje się łagodność, a zarazem niepokój”. Człowiek ten przez cały dzień pracuje, nie pali, nie pije, nie lubi tańczyć, nie interesują go dziewczęta. Jego prawdziwą namiętnością są lektury i rozmyślanie. Niemal każdej nocy zastanawia się nad problemem: jak zlikwidować wszelkie straty, szkody, urazy, krzywdy, nieporządek i zamęt w społeczeństwie i w naturze, albo przynajmniej jak znaleźć dla nich ujście, by życie stało się uporządkowane i przejrzyste niczym równe, uprawiane pole, by można było wszystko przewidzieć i wyliczyć, pokierować nim z pożytkiem dla społeczeństwa.
Przypomniałem sobie Andriciowskiego subiekta, gdy w jakimś czasopiśmie przeczytałem, że w Bośni i Hercegowinie rozgorzała polemika na temat twórczości tego pisarza. Adwersarze Andricia twierdzili, że w jego książkach jest wiele niechęci do muzułmanów, że pisarz podaje jednostronne oceny i ujawnia nacjonalistyczne poglądy, powinno się więc usunąć jego książki z programów szkolnych w tym kraju.
Próba oczyszczenia literatury z ciemnych stron bałkańskiej rzeczywistości, by przynajmniej książki nie były gniazdem przesądów, panoramą ludzkich błędów, by pozytywnym przesłaniem przyczyniały się do rozkwitu tolerancji religijnej i etnicznej, o czym już kiedyś pisałem, jest złym pomysłem. Gdyby się powiódł eksperyment reedukacji pisarzy, otrzymalibyśmy bezkonfliktową, bezproblemową i sterylną prozę lub teksty dramatyczne. Takiej literatury nikt by nie czytał, a właściwie nawet nie trzeba by było jej pisać. W eseju Spojrzenie pisarza na „political corectness” zanotowałem swego czasu: „W dwudziestym wieku najważniejsze dzieła literackie tej części Europy rodziły się w wyniku konfrontacji artystów z kontrowersyjną, niebezpieczną i ponurą bałkańską rzeczywistością, ich twórcy nie bali się opisywać uprzedzeń i nienawiści, niskich namiętności i ludzkich błędów. Gdyby je oceniać według kryteriów politycznej poprawności, powinno się wręcz zakazać lektury Konsulów ich cesarskiej mości noblisty Iva Andricia, a przecież jest to utwór, który najgłębiej ukazuje horyzonty ludzkich umysłów, kulturowe i religijne sprzeczności, nakreślone przez pryzmat losów jednostek”.
Wówczas nie sądziłem, że ten mój nieco ironiczny pomysł mógłby się urzeczywistnić.
Oczywiście, w propozycji zakazu lektury Konsulów ich cesarskiej mości kryła się ironia pod adresem małostkowych ludzi oceniających literaturę z perspektywy własnych wąskich horyzontów; miałem jednak na myśli nie tylko Andricia, lecz także wielu innych żyjących wybitnych pisarzy, którzy opowiadając swoje historie, poruszają się po niebezpiecznych labiryntach społecznej i duchowej bałkańskiej rzeczywistości. Bardzo się więc zdziwiłem na wieść o usiłowaniach usunięcia z programów szkolnych w Bośni i Hercegowinie dzieł Andricia. Zarzuca mu się zresztą gorsze rzeczy od tych, o których wspomniałem przed chwilą, a mianowicie – że ukazuje bośniackich muzułmanów jako Turków stosujących przemoc, na wpół azjatyckich brutali, których podświadomie prześladuje kompleks zdrady spowodowany konwersją na islam. Prawda, że Andrić na podstawie własnych doświadczeń zdołał stworzyć przekonujący świat „Orientu w Europie”, prawda, że ukazywał swoją wizję Bośni jako kraju na styku Wschodu i Zachodu, kraju przesiąkniętego irracjonalnością, nietolerancją religijną, gdzie wciąż dochodzi do eksplozji uczuć, głównie erotycznych. Ale wnosić na tej podstawie, że brakiem tolerancji odznacza się sam autor, który w Przydrożnych znakach, w każdym wierszu tej książki objawia się jako człowiek mądry, wyrozumiały, wątpiący, poszukujący, to już graniczy z absurdem. W całym tomie tych osobistych wypowiedzi i rozmyślań nie znajdzie się nawet linijka świadcząca o jego nietolerancji etnicznej i jeśli pamiętam – nawet słowo, które by było jakąś etniczną lub religijną etykietką.
Mamy tu do czynienia z dwoma problemami. Pierwszy to nowoczesna poprawność polityczna (political correctness). Pojawiła się przy dźwiękach fanfar wyzwalającego liberalizmu w latach osiemdziesiątych XX wieku i w krótkim czasie udało jej się wprowadzić w życie nowy terminologiczny kodeks moralny; zajmuje się ona zwalczaniem rasizmu, seksizmu i innych rodzajów dyskryminacji w sferze języka. Wielu współczesnych twórców, także autor niniejszych słów, odczuło to na własnej skórze. W recenzjach zmywano mi głowę za „agresywny” język, „stosunek do kobiet”, „nihilizm” w kwestiach religijnych itp., jakby każdy męski szowinista, kryminalista albo nihilista z mojej opowieści był alter ego autora: ty go stworzyłeś, a więc jest w tobie, albo przynajmniej jesteś za niego odpowiedzialny.
Drugi problem dotyczy tego, co rozumiemy pod pojęciem „Bałkany”. Przypominam: w marcu 1992 roku rząd francuski zorganizował debatę europejskich intelektualistów z obu stron żelaznej kurtyny pod tytułem Plemiona czy Europa. W pałacu Chaillot siedzieliśmy pod wielkim napisem „Les tribus ou l’Europe”, który już kształtem graficznym pozwalał się domyślać, o co chodzi organizatorom. Litery w słowie „les tribus” były niedbale rozrzucone i dziwnie zdeformowane, natomiast „l’Europe” zapisano regularnymi, okrągłymi, ładnie wyglądającymi znakami. Część uczestników – między innymi niektórzy francuscy filozofowie – zaprotestowała przeciwko tej symplifikacji: która część europejskiego kontynentu jest wobec tego plemienna?
Zachodnia Europa miała problemy już ze zrozumieniem wydarzeń w krajach dyktatur komunistycznych Europy Wschodniej, kiedy pod koniec lat osiemdziesiątych za sprawą dysydentów i ruchów obywatelskich wzmogły się wysiłki na rzecz odzyskania demokracji. Trudno było pojąć skomplikowany charakter tych procesów i wewnętrznych relacji w systemie komunistycznym. Ale mógł w tym pomóc chociażby wyraźnie manichejski obraz: demokracja versus dyktatura, wolny świat kontra tyrania. Po wybuchu kryzysu jugosłowiańskiego odpowiedź na pytanie, gdzie jest dzika, plemienna część Europy, była podana jak na dłoni – na Bałkanach.
Ożyły wszystkie stare stereotypy: rozdrobnienie przestrzeni politycznej, nieprzewidywalni politycy krętacze, przekupni urzędnicy państwowi, brutalne porachunki wojskowych, małe prywatne armie, które pastwią się nad ludnością cywilną; a przy tym z dawnego arsenału klisz istniejących już na początku XX wieku: brud, lenistwo, okrutne traktowanie podwładnych, pogarda dla kobiet, nienawiść do ludzi innych kultur i religii, wszelkiego rodzaju nietolerancja. Odpowiedzialność za taką wizję Bałkanów ponosiło wielu polityków i wojskowych byłej Jugosławii. Ale w krajach byłej Jugosławii, które w procesie rozpadu wspólnego państwa przeżywały bardzo ciężkie chwile, żyło – jak i w czasach o wiele dramatyczniejszych kryzysów europejskich dwudziestego stulecia – wielu wykształconych oraz prostych ludzi, którzy przeciwstawiali się nacjonalistycznemu delirium i poszukiwali demokratycznego wyjścia z trudnej, złożonej sytuacji, dążyli do dialogu i tolerancji, narażali się i ryzykowali ostracyzm środowiska, a nawet represje. Trzeba wiedzieć, że w komunistycznej Jugosławii, która była liberalniejsza od pozostałej części Europy Wschodniej, mimo ideologicznej dominacji partii i podporządkowanemu jej aparatowi państwowemu ukształtowało się środowisko krytycznej inteligencji, która nawiązywała, przynajmniej w dziedzinie sztuki i nauki, ośmielam się twierdzić, do wszystkich ówczesnych prądów europejskich. Ludzie ci jednak w skomplikowanych okolicznościach nie mogli dojść do głosu ani w kraju, ani za granicą. W kraju musieli ustąpić przed przemocą, a europejska opinia publiczna (nawet intelektualiści) rzadko podejmowała próby głębszego zrozumienia i analizy sytuacji.
W dzisiejszych czasach Europa coraz częściej staje w obliczu wyzwania, którym okazuje się tak zwana wielokulturowość, i nie jest to kwestia abstrakcyjna, lecz problem dotyczący wielu państw, wielu środowisk społecznych i kulturowych. Przy okazji mocno rozpowszechniła się teza o wielokulturowości imperium osmańskiego i jego tolerancyjności, która podobno, przynajmniej jeśli chodzi o różnice wyznaniowe, była charakterystyczna także dla Bałkanów, zanim doszło do wielkiej próby europeizacji, a z nią również do rozkwitu nacjonalizmów. I tu w niektórych głowach, nie tylko w Bośni, zrodził się problem twórczości Iva Andricia. Andrić mianowicie odpowiada jakoby za pełen uprzedzeń obraz dawnych dziejów muzułmanów w tej części świata, co rzutuje na stosunek do nich współcześnie.
Wielokulturowość i tolerancja religijna w imperium osmańskim na Bałkanach istniały naprawdę, ale to nie znaczy, że teokratyczne państwo osmańskie mogłoby być etycznym ideałem współczesnej Europy. Zbytnim uproszczeniem jest teza o kulturowej tolerancji w imperium Osmanów. Wspierana dążeniem do poprawności politycznej i sprawiedliwości społecznej, rozpowszechniła się ona w publicystyce europejskiej tak bardzo, że niemal kwestionuje dotychczasową wiedzę o życiu w imperium i skutkach rządów osmańskich dla historycznego rozwoju Słowian, Greków, Albańczyków, Rumunów i innych narodów mieszkających w kulturowych i cywilizacyjnych granicach tego państwa.
O wielkokulturowości, moim zdaniem, można jeszcze w jakimś sensie mówić, ale o tolerancji już na pewno nie. Wielokulturowość nie jest automatycznie tolerancją, może wynikać z rozsądku władz albo manipulacji z ich strony, zależy od aprobującego bądź nieakceptującego stosunku do tego zjawiska. Ale dla współczesnego podejścia decydujące powinno być pytanie, czy ta wielokulturowość w kwestiach społecznych działała wyłącznie poziomo czy też pionowo. W strukturze społecznej i w świetle prawa teokratycznego państwa osmańskiego chrześcijańska raja mogła zachować język i tradycje religijne, pozostawała jednak tylko rają, i dlatego była całkowicie pozbawiona przywilejów. Płaciła podatki, najczęściej bardzo uciążliwe (haracz), pod względem społecznym była jednak na samym dnie, nierówna w obliczu prawa, we wszystkich aspektach życia traktowana pogardliwie i ciemiężona. W takim teokratycznym modelu jedyną możliwością znalezienia się w szeregach ludzi równych wobec prawa była konwersja na islam.
To znaczy, że chrześcijan (niewiernych, giaurów) prawo nie traktowało tak samo jak muzułmanów, którzy pod każdym względem pogardzali innowiercami tylko dlatego, że chrześcijanie – mówiąc nowoczesnym językiem – byli inni.
Nie istniał w imperium osmańskim ucisk narodowy czy językowy, który stosowały ruchy nacjonalistyczne w zachodniej, a także wschodniej Europie, ale istniał – z powodu inności, odmienności – bezlitosny ucisk społeczny. Bunty w Grecji, Serbii lub w innych częściach imperium nie były wyłącznie rezultatem działalności duchownych prawosławnych, lecz również, a właściwie przede wszystkim, tragicznym skutkiem bezwzlędnych poczynań wobec chrześcijańskiej rai. Jakie mitologie wyrosły z tych buntów i jakie były ich konsekwencje dla rozwoju narodów bałkańskich, to już zupełnie inny problem. Jednakże późniejszy rozwój kulturowy i polityczny nie zmieni faktu skodyfikowanej nietolerancji imperium osmańskiego. Oczywiście można mówić, że autorzy światowej sławy – Nikos Kazantzakis (Kapetan Michał) lub Ivo Andrić (przede wszystkim Konsulowie ich cesarskich mości) – opisywali życie w imperium i stosunki między rają a muzułmańskim begami, paszami i innymi przedstawicielami władz z punktu widzenia przedstawicieli europejsko zorientowanego kręgu kulturowego, do którego należeli, ale całej tej atmosfery, często nie do wytrzymania dla rai, na pewno nie wymyślili, wystarczy, że wymyślili konflikty, zdrady i namiętności, bez których literackie opowieści są puste. Andrić pisze o ludziach, nierzadko o irracjonalnych nastrojach rodzących się z takiej struktury społecznej, o bezwzględnych stosunkach między ludźmi, wybuchach tłumionego erotyzmu, to wszystko jednak dalekie jest od uprzedzeń względem niższej kultury. Tego nie mógłby uczynić pisarz, który śni w mariborskim więzieniu, by rozpadły się wszystkie zamki i zniknęły wszystkie więzienia świata. Andrić pisze literaturę. Literaturę, która wyzwala także przez wiedzę o złu i nieprzewidywalności życia. Kto tego nie rozumie, podobny jest do tamtego subiekta z Višegradu, co chcąc uporządkować świat i pozostawić go pod kontrolą rozumu, doszedł do wniosku, że powinno się okiełznać wszystko, a zwłaszcza człowieka. Prawu podporządkować ludzi, ich namiętności i kaprysy, bezlitośnie ich ograniczyć, jeśli zaś będzie trzeba, zamienić świat w kolonię karną albo obóz koncentracyjny. Kto tego nie rozumie, ten też nie będzie wiedział, dlaczego Ivo Andrić jako motto do swojej książki Przydrożne znaki wybrał myśl niejakiego Jova Markova Džinovicia, który swojego czasu był zatrudniony przy budowie Kanału Sueskiego: „Wszelki diabeł jest w mojej księdze zapisany”.
Ze słoweńskiego przełożyła Joanna Pomorska
Copyright © Herito 2020