Parafrazując Witolda Gobrowicza i wykorzystując niektóre jego sformułowania, można powiedzieć, że również Słowaka trzeba było obronić przed Słowacją. Wyrwać go z ciasnej, lokalnej rzeczywistości i sprawić, by stał się wolny i dojrzały duchem, zdolny do poradzenia sobie z historią i ze światem.

„My, uczestnicy okrągłego stołu Macierzy Słowackiej, zwracamy się do prezydenta Republiki Słowackiej, do przyszłego parlamentu i rządu, by… zakończyli polaryzację słowackiego społeczeństwa”. To kategoryczne żądanie zaprzestania „polaryzacji społeczeństwa” stanowi piąty punkt deklaracji uczestników tak zwanego okrągłego stołu słowackiej inteligencji z dnia 13 stycznia 2012 roku, który zorganizowała pewna instytucja społeczno-kulturalna, dziś wyraźnie anachroniczna, choć historycznie doniosła i zasłużona – Macierz Słowacka. Mówiąc inaczej: instytucja, która – w niepodległym państwie! – opiera swój program na obronie interesów narodu słowackiego i stwarza pozory, że reprezentuje jedną część owego podzielonego społeczeństwa. Trzeba powiedzieć wyraźniej: stwarza wizję narodu, któremu zagrażają Węgrzy i mniejszość węgierska w Słowacji, oraz występuje przeciw antynarodowym, zbyt mało gorliwym i jeszcze mniej zaangażowanym Słowakom, przede wszystkim z kręgów artystycznych, naukowych i intelektualnych, którzy zagranicą nierzadko cieszą się uznaniem. Przedstawiony postulat stanowi zaledwie jeden z dziesięciu punktów deklaracji adresowanej w styczniu 2012 roku do zwycięzców marcowych przedterminowych wyborów parlamentarnych – lewicowej partii Smer i wspieranego przez nią prezydenta, który znany jest z tego, że myśli narodowo, a czuje socjalnie. Uczestnicy okrągłego stołu (przypuszczam, że zasiadali po jednej jego stronie; wszakże spotkali się przy nim sami swoi), owi wojownicy o prawa Słowaków w suwerennym państwie (choć, szczęśliwie, jest to państwo członkowskie Unii Europejskiej) w ten oto sposób zwracają się do słowackiej inteligencji, przedstawicieli licznych ugrupowań i stowarzyszeń, Kościoła i partii politycznych: „ważne jest, by nadchodzące wybory były sprawdzianem naszego wykształcenia, dalekowzroczności, patriotyzmu i uczuć wyższych do narodu. Do jego korzeni, języka ojczystego, jego tradycji i kultury. W tym realizuje się bratnia miłość Słowaka do Słowaka, poświadcza długoletnie narodowe samokształcenie. Republika Słowacka należy bowiem do narodu słowackiego i wszystkich jej obywateli”. Owi obrońcy Republiki Słowackiej twierdzą, że „powinniśmy jej chronić, stać na straży jej honoru i dbać o to, by funkcję posłów i członków rządu pełnili poważani, wykształceni i oddani narodowi reprezentanci”.

Tak właśnie, na początku XXI, a jednak w duchu i języku XIX wieku (choć wtedy, zdaje mi się, słownik nie był aż tak mizerny), rzecznicy jednej Słowacji apelowali do przyszłych włodarzy o zrobienie porządku w państwie (o ile jest taka możliwość – definitywnego) z drugą Słowacją, nadal narodowo bierną i wciąż pogrążoną we śnie po dwudziestu dwóch latach niepodległości. Nawoływali do zakończenia polaryzacji społeczeństwa, którą to wraz z nadejściem demokracji osobiście zainicjowali. Na skutek aksamitnej rewolucji z końca 1989 roku (w której absolutnie nie brali udziału) otrzymali możliwość (nierzadko byli komuniści i funkcjonariusze Służb Bezpieczeństwa), by za pomocą nacjonalistycznej retoryki przemienić się w zagorzałych obrońców i strażników uciskanego, zagrożonego narodu oraz by po dzień dzisiejszy narzucać zniekształconą, jednostronną wizję, w której realizacji upatrują rozwiązania problemów społeczeństwa patologicznie rozdartego na pół. Rozdartego dzięki nim.

Nieprawdziwe byłoby stwierdzenie, że deklaracja przedstawicieli tej anachronicznej instytucji miała jakikolwiek znaczący wpływ na wyborców, proletariuszy i pracującą inteligencję, by posłużyć się ugruntowaną terminologią. Odzwierciedla ona jednak sposób myślenia pewnej części społeczeństwa, jej mentalność – części nastawionej na izolację, zamknięcie, niedemokratyczność i tendencje do autorytaryzmu; mentalność, która ma, naturalnie, swoje korzenie w przeszłości. Prawdą jest, że po powstaniu samodzielnego państwa w 1993 roku Słowacja postawiła przede wszystkim na stare, prowincjonalne wyobrażenia, na przestarzałą, izolacjonistyczną mentalność, na wzorce społeczne, które niebawem otrzymały uproszczoną nazwę: mecziaryzm (zawdzięcza ją słowackiemu liderowi podziału Czecho-Słowacji, a następnie premierowi Republiki Słowackiej, Vladimírowi Mečiarowi; czeskim premierem był wówczas Václav Klaus). Tendencja ta charakteryzowała słowackie rozdarcie przez osiem lat, a z jej objęć ostatecznie wyzwolono się dopiero w 1998 roku. Wtedy to udało się przekonać Słowaków, a właściwie ich większą część, że slogan, który dotychczas był w użyciu („cudzego nie chcemy, swojego nie damy”), prowadzi do trwałej izolacji, prowincjonalizacji lub innymi słowy: na peryferie, nie tylko środkowoeuropejskie.

Parafrazując Witolda Gobrowicza i wykorzystując niektóre jego sformułowania (ze Wspomnień polskich i powieści Trans-Atlantyk), można powiedzieć, że również Słowaka trzeba było obronić przed Słowacją. Wyrwać go z ciasnej, lokalnej rzeczywistości i sprawić, by stał się wolny i dojrzały duchem, zdolny do poradzenia sobie z historią i ze światem. Słowaka trzeba było obronić przed mecziarowską Słowacją, sprawić, by nie poddawał się swojej słowackości, by traktował ją z dystansem. Tym bardziej słuszne wydają się słowa Gombrowicza, że „naród nie jest jedynie czymś pięknym i wzniosłym – jest zarówno czymś niebezpiecznym, czymś, na co trzeba uważać”. To przesłanie Gombrowicza, dedykowane przyjaciołom starego porządku, a więc także społeczeństwu zamkniętemu, jest, niestety i dziś, nie mniej aktualne w naszych stronach niż w czasie, kiedy zostało – w odmiennym kontekście historycznym – wypowiedziane.

Celem tego tekstu nie jest historyczna retrospekcja do czasów formowania się nowoczesnych narodów Europy Środkowej – nawet, jeśli tam właśnie sięgają korzenie mentalnych stereotypów i wzorców kulturowych. Dokonam jednak uproszczenia pewnej kwestii: twórca narodu słowackiego i jego tożsamości narodowej, kodyfikator języka słowackiego, budowniczy narodowej ideologii i mitologii, pierwszy profesjonalny słowacki polityk, podręcznikowy wielki Słowak, Ľudovít Štúr, wbudował w konstrukcję tożsamości słowackiej kilka istotnych elementów, które z czasem przyniosły więcej szkód niż korzyści. Carofilski panrusizm, negacja zachodniego liberalizmu, antywęgierskość, a także antypolonizm wynikający z adoracji panrusizmu, autorytaryzm, antysemityzm – to zaledwie część mentalnych stereotypów, które przez ponad 150 lat były uśpione, ewentualnie ukryte w głębokich warstwach zbiorowej podświadomości, by po 1989 roku – w czasach wolności! – wrócić z impetem. Wprawdzie w Europie Środkowej bez trudu znajdziemy analogie (polskie, węgierskie z pewnością), ale jeśli zatrzymamy się wewnątrz czesko-słowackiego światka, powyższe fobie stanowią istotny słowacki rys (w Czechach podobny problem po roku 1989 rezonował na poziomie relacji „Czesi kontra Niemcy”, a dzisiaj na poziomie „korona kontra euro”, był także widoczny na przykładzie zastrzeżeń do ratyfikacji traktatu lizbońskiego czy w kontekście oceny działań europejskiego mechanizmu finansowego i pomocy krajom szczególnie dotkniętym przez kryzys).

Wspomniani na początku tego tekstu organizatorzy okrągłego stołu Macierzy Słowackiej niewątpliwie odnosili się do powyższych historycznych stereotypów, choć przede wszystkim do ideologii upragnionej jedności narodowej, która dominowała w państwie słowackim w okresie drugiej wojny światowej. Powołując się na francuskiego znawcę problematyki narodowej z końca XIX wieku, Ernesta Renana, mniemam, że „jedność jest zawsze wynikiem restrykcji”. O takiej jedności najwidoczniej śnią również strażnicy narodu, w imię koncepcji zbiorowego państwowego (ergo rządowego) paternalizmu, ograniczającego autonomię jednostek i mniejszości. Zachęcają sprawujących władzę również do stawiania innych „żądań”: by nacjonalizm stał się realnym programem przyszłego rządu, który tworzyliby jedynie, mówiąc wprost, sprawdzeni, „oddani narodowi reprezentanci”. Nasuwa się tutaj skojarzenie z działaniami węgierskiego, nieżyjącego już radykała, Istvána Csurka, który chciał weryfikować węgierskość, wykorzystując analizę krwi. Niebawem pojawili się jego słowaccy naśladowcy, którzy najchętniej „badaliby” drzewo genealogiczne „zbyt mało gorliwych i zaangażowanych” artystów i intelektualistów.

Stary dobry pomagier wszystkich totalitaryzmów, nacjonalizm, ideologia społeczeństwa zamkniętego, osiągnął w Słowacji szczyt popularności względnie niedawno: w 1993 roku, podczas tworzenia samodzielnego państwa. Według jego założycieli niepodległość miała cieszyć wszystkich – nawet, jeśli nie była oparta na czysto demokratycznych fundamentach, tylko na osobistych interesach. Mam na myśli prywatyzację czy raczej prywatyzacyjne złodziejstwo, które zadecydowało o niewiarygodnie rozległych i niezbyt przejrzystych przekształceniach własnościowych, a więc w zasadzie na podziale mienia państwowego na podstawie osobistych decyzji. Ten proces doprowadził do powstania (cóż za neutralne określenie dla tego barbarzyństwa!) nowoczesnych rodów magnackich, imperiów finansowych, a także mafii. Jeden z emerytowanych weteranów narodowych opisał to zjawisko innym, jakże wdzięcznym, neutralnym i eufemistycznym terminem: powstanie słowackiej warstwy kapitałotwórczej. Węgierski socjolog Iván Szelényi mówił otwarcie o czasach pionierskiej prywatyzacji z końca lat dziewięćdziesiątych jako o gigantycznym napadzie na bank. Według niego nie jest możliwe, by ówczesna prywatyzacja rozegrała się poza świadomością nowych elit politycznych, które zawarły sojusz z istotną częścią starej, głównie komunistycznej, elity ekonomicznej.

Równolegle z procesem prywatyzacji państwo ulegało monoetnicyzacji, chociaż ponad piętnaście procent obywateli stanowią mniejszości narodowe, które słusznie obawiają się utraty tożsamości w świetle prawa. Większości, która w procesach zawłaszczania majątku państwowego nie brała bezpośredniego udziału, podrzucono narodowy ochłap, którym mogła się zajadać się do syta i nie zwracać uwagi na swoje ubóstwo. Narodowy kolektywizm zbudowany z obaw o naród, terytorium, granice, lęków przed mniejszościami – wszystko to stało się bazą dla uprzedzeń, traum, kompleksów, a także dla populizmu, który serwowano iście po mistrzowsku. Gdy lud obudził się wreszcie ze snu o rzekomo epokowym znaczeniu, majątek państwowy był już sprywatyzowany, czyli rozkradziony. Lud stał się biedny, państwo bogatsze. Wtedy to zaoferowano zabawę narodową: walkę z antynarodowymi Słowakami i Węgrami, budowanie państwa narodowego pomimo wieloetniczności społeczeństwa, tworzenie społeczeństwa zamkniętego. To, że na powyższą retorykę wyrazili zgodę wyborcy Vladimíra Mečiara (który w międzyczasie przepadł bez śladu), nikogo nie dziwi. To, że socjaldemokratyczny Smer nadawał na fali narodowej aż do wyborów w roku 2012, nie jest chlubą słowackiej lewicy (abstrahując od jej ploretariacko-internacjonalistycznych korzeni). Przy znacznej pomocy nacjonalistycznego populizmu Smer stał się główną partią polityczną w Słowacji, co bez wątpienia stanowi temat wymagający odrębnych rozważań.

Odrębnej analizy wymaga także wywoływanie antyromskich nastrojów. Zjawisko to stanowi drugą stronę medalu rasistowskiego populizmu, która jest osnuta represyjną agendą społeczną. Prezentują ją niektóre słowackie partie prawicowe przy cichej zgodzie lewicy. Brak poszanowania praw człowieka jest jedynie produktem ubocznym tego światopoglądu, w którym dwie części rozdartej Słowacji, z małymi wyjątkami, znajdują nić porozumienia.

Zwróciłem uwagę na ten lewicowy nacjonalizm jako wicepremier ds. praw człowieka i mniejszości narodowych. Latem 2011 roku przedstawiłem w parlamencie poprawkę ustawy dotyczącej języków mniejszości narodowych, która miała na celu stworzenie szerszych możliwości ich używania zgodnie z panującymi normami europejskimi. Wówczas posłowie Smeru – socjaldemokracji – wykazali się sporym ładunkiem nietolerancji. Ich zachowanie można przyrównać jedynie do ekscesów radykalnej partii nacjonalistycznej, Słowackiej Partii Narodowej (Slovenská národná strana), z którą Smer przed czterema laty tworzył koalicję rządową. Powyższe, pozornie tylko osobiste doświadczenie przywołuję, by wyjaśnić, że do roku 2012 lewicowa polityka w Słowacji miała nacjonalistyczny, antyeuropejski charakter i przejawiała znaczące tendencje izolowania Słowacji. Zmieniła się (po „konsultacjach” z zachodnioeuropejskimi partnerami, a także w wyniku kryzysu ekonomicznego) tuż przed niedawnymi wyborami. Autentyczność i naturalność tej zmiany jest (nie tylko dlatego) mało wiarygodna. Ale cóż bywa w polityce wiarygodne?

W słowackiej historii zawsze dominowała tradycja zamkniętego, niedemokratycznego, totalitarnego modelu społeczeństwa. Było tak głównie dlatego, że Słowakom w ich własnym procesie rozwojowym towarzyszyło ciągłe poczucie zagrożenia i to raczej narodowe aniżeli socjalne. Ono właśnie miało wspierać jedność, spójność narodu, czyli jego izolację. Totalitarne wątki słowackiej historii, faszystowskie i komunistyczne, praktycznie usunęły ze słowackiego słownika hasło „pluralizm”. Cieszący się uznaniem na świecie wybitny słowacki językoznawca, slawista i intelektualista Ľubomír Ďurovič, zwolennik Słowacji otwartej (nie bez powodu pół wieku spędził na emigracji), określił nasz dwudziestowieczny problem niezwykle trafnie. Stwierdził, że „ideał spójności narodowej i jedności ma niebagatelny prestiż”, o czym świadczy charakter słowackiej historiografii, folkloru, sztuki, praktyki licznych kościołów itd. Zaburzyć ową jedność „w naszej świadomości łączy się z czymś nagannym”. W roku 1984 Ľubomír Ďurovič przypominał niczym mantrę tezę, że „droga do odnowienia demokracji wiedzie przez odnowienie integralności jednostki”. Ząb czasu, nawet po dziesięcioleciach, nie naruszył jej aktualności i adekwatności.

Jedynie pozornie możemy uznać za paradoks, że kiedy po roku 1989 mieliśmy wsiąść do pociągu społeczeństwa otwartego, zmierzającego do odnowy demokracji, na scenie pojawił się wspomniany pomocnik wszystkich totalitaryzmów – nacjonalizm. Nie jest to słowacką specyfiką, bowiem w Europie Środkowej łączy nas wiele: historyczne traumy, wzajemna izolacja lub mówiąc wprost: konfliktowość, awersja czy antypatia wobec sąsiadów, problematyka mniejszości, odmienne sposoby w ocenie wspólnej przeszłości, kolektywne wysiłki zmierzające do dominacji etnicznej, które ograniczają wolność jednostki i mniejszości itd. Etniczność, nacjonalizm, religia, polityka tożsamości oczywiście integruje, ale również dzieli; stwarza obraz wroga, nie znosi rozczarowań, potrzebuje wiary. Może właśnie dlatego dla wielu dawnych komunistów po roku 1989 transformacja okazała się niezwykle prosta: zamienili bowiem jedną „wiarę” na drugą, co u nas było o tyle korzystne, że nacjonalizm stał się częścią wspomnianych procesów prywatyzacyjnych. Kto posiadał władzę (zwolennicy mecziaryzmu et consortes), ogłaszał się narodowym, czy tak jak ówcześnie mówiono, pronarodowym. Koniec końców stał się nie tylko narodowym, ale także bogatym. Później już, oczywiście, naród nie był mu potrzebny.

Druga część społeczeństwa (otwarta, demokratyczna) być może ówcześnie nie negowała samodzielnego państwa (choć pragnęła żyć w bardziej konkurencyjnym czesko-słowackim środowisku) czy narodu jako takiego, lecz krytykowała jego „ojców-założycieli”, wykonawców prywatyzacji. Mówiąc jaśniej: negowała reżim, niedemokratyczny reżim Mečiara. Ten, kto reżim odrzucał, aż do śmierci nie wyzwoli się z podejrzeń, że był i będzie zbyt mało narodowy, lub wprost antynarodowy, nawet jeśli Mečiar ze swoją prywatyzacyjną ekipą już dawno znalazł się na „zasłużonych” wakacjach. Ponieważ w tamtych czasach rodząca się demokracja miała w nowo powstałym państwie słowackim wiele luk, nacjonalizm stał się istotnym spoiwem społeczeństwa. Jedyną metodą objęcia nad nim kontroli jest wciąż demokracja. Ta jednak była w trakcie powstawania samodzielnej Słowacji znacznie ograniczona i niosła wyraźne znamię terroru państwowego. Identyfikowanie się z takim państwem było wtedy niezwykle trudne i bolesne.

Państwo narodowe powstałe w 1992 roku kierowało się w stronę nacjonalizmu, a to sprawiło, że idea społeczeństwa obywatelskiego przedostawała się doń stopniowo. Także instytucje, które zaprzeczały, choć nie negowały jego wpływu tam, gdzie był niezastąpiony, z trudem znajdowały odzew w przestrzeni publicznej. Dzięki organizacjom pozarządowym, które nadal stanowią istotny czynnik przy budowie społeczeństwa otwartego, udało się po 1998 roku wprowadzić szereg zmian i zatrzymać wpływ państwa (czyli mecziaryzmu), a dokładniej jego pewnej części: drugiej, zamkniętej Słowacji. Presja społeczna, którą te zmiany wywołały, była faktycznym zwycięstwem społeczeństwa otwartego. Według Karla Poppera chodziło o model, w którym szybkiej wymianie i bez większych szkód podlegają ci, którzy są u władzy, bez kadrowych potyczek i masowego przywdziewania nowych szat. Społeczeństwo otwarte opiera się ponadto na ochronie wszystkich mniejszości, praw i wolności jednostki – co sprawia, że mniejszości łatwo mogą przeistoczyć się w większość. Na tym polega atrakcyjność demokracji, a społeczeństwa otwartego w szczególności. Zabieganie o nie będzie trwało. To jest właśnie owo nieustające przesłanie dla demokratycznej, otwartej, choć nadal marginalnej, Słowacji.

Oba środowiska, obecnie działające pod Tatrami równolegle, do tej pory szczęśliwie się mijają. Społeczeństwo je zazwyczaj ignoruje, temat ten nie ma już bowiem podobnego ładunku emocjonalnego jak w latach dziewięćdziesiątych. Dziś w czasie rozkwitu konsumpcjonizmu, kiczu, komercji i telenowel nikogo to nie dziwi. Zainteresowania nie budzą też starcia między mitycznymi i naukowymi interpretacjami historii, gdzie owa dychotomia jest bodajże najwyraźniejsza. Ale kogo interesuje moralna kondycja społeczeństwa (dobrze, że chociaż kurs euro), demokracji, praktyka przestrzegania praw człowieka; kto jest w ogóle zainteresowany tym, w jakim marazmie współcześnie żyjemy? Najważniejsze jest to, by prezydent i rząd zakończyli polaryzację społeczeństwa, które i tak nie wie, że jest podzielone, ale wie, że żyje – w przeważającej większości – w warunkach socjalnych poniżej europejskich standardów. W przeciwieństwie do narodowej warstwy kapitałotwórczej.

Naród w tym tkwi – i choć jest czymś niebezpiecznym, czymś, na co trzeba uważać – jest w tym raczej bez swojej winy.

Ze słowackiego przełożyła Magdalena Bystrzak

O autorach

Rudolf Chmel

Literaturoznawca, publicysta, polityk. W latach 1956–1961 studiował filologię słowacką i rosyjską na Uniwersytecie Komeńskiego w Bratysławie. Od lat sześćdziesiątych nieprzerwanie związany z Instytutem Literatury Słowackiej Słowackiej Akademii Nauk (SAV). Sekretarz Związku Pisarzy Czechosłowackich (1982–1990) w Pradze, redaktor naczelny czasopisma literackiego „Slovenské pohľady” (1988–1990). W latach 1990–1992 ambasador Czechosłowacji na Węgrzech. Dyrektor Instytutu Studiów Slawistycznych i Wschodnioeuropejskich na Uniwersytecie Karola w Pradze (2006–2010). Minister kultury Republiki Słowackiej (2002–2005 oraz 2006). W latach 2010–2012 wicepremier ds. praw człowieka i mniejszości narodowych w rządzie Ivety Radičovej. Naukowo zajmuje się historią słowackiej krytyki literackiej, czesko-słowackim i słowacko-węgierskim kontekstem literackim, a także słowacką tożsamością i mitologią narodową w kontekście środkowoeuropejskim. Współzałożyciel węgiersko-słowackiej partii Most-Híd w 2009 roku i do końca maja 2014 roku jej wiceprzewodniczący. Poseł słowackiego parlamentu w latach 2002–2006 (ANO) oraz od roku 2010 (Most-Híd). W 2014 MCK wydało jego książkę z 2010 roku „Kompleks słowacki. Eseje” w przekładzie Magdaleny Bystrzak i Tomasza Grabińskiego.

INNE ARTYKUŁY TEGO AUTORA

Copyright © Herito 2020