Notatki z podróży

Nieuchwytny środek (Europy)

Notatki z podróży

Publikacja: 14 października 2021

NR 10 2013

TAGI DO ARTYKUŁU

DO LISTY ARTYKUŁÓW

Dyktator Szewczenko

Pewnego razu, jadąc pociągiem z Budapesztu do Belgradu, mimowolnie przysłuchiwałem się rozmowie współpasażerów. Jeden z nich był Bułgarem, drugi Serbem, każdy mówił w swoim języku, a dla ułatwienia komunikacji pomagali sobie energicznymi gestami, dzięki czemu ja też mogłem ich zrozumieć. Bułgar uważał się za specjalistę od Wschodu – opowiadał swojemu sąsiadowi o Moskwie i Petersburgu, Nowosybirsku i Noworosyjsku, i chyba też o Leninozadupiańsku czy Muchosrańsku, o tamtejszych dziwnych obyczajach, a przede wszystkim – o przerażającej korupcji.

– Jest jeszcze gorzej niż u nas! – ogłaszał z patosem, na co Serb tylko z niedowierzaniem kręcił głową. – I żadnej demokracji – nie ustawał Bułgar. – Putin to istny car. Ale to jeszcze nic. Bo na Białorusi – tam jest taki dyktator, nazywa się… – Bułgar zawahał się na moment – Szewczenko!… I on nawet zabronił używania słowa „prezydent”! Prezydent ma być w kraju tylko jeden. A wszyscy inni – przewodniczący, kierownicy – nie mają prawa tej nazwy używać!…

– Co za wariat! – ze współczuciem westchnął Serb.

Dalej nie słuchałem. Wyobraziłem sobie nieszczęsnego Serba, który być może pewnego dnia zawita do Kijowa i zobaczy tam przed uniwersytetem pomnik Szewczenki. A potem, kto wie, może zobaczy podobne pomniki rozsiane po całej Ukrainie. I uświadomi sobie, że zrozumienie tych Ukraińców – nawet dla prawosławnych serbskich braci – jest niemożliwe. No, niechby jeszcze stawiali pomniki własnym dyktatorom. Ale sąsiednim?…

Może ktoś mu nawet wyjaśni, że Szewczenko to nie zagraniczny dyktator, tylko nasz własny poeta. Ale przecież, gdziekolwiek spojrzeć, obcych dyktatorów też mamy na Ukrainie. Samych tylko Leninów w całej Małorosji zliczyć niepodobna.

„Co za wariaci!” – westchnie Serb. I będzie miał rację.

Poezja festiwalowa

Jak zauważyłem, poezja festiwalowa to specyficzny gatunek, który musi spełniać kilka nieskomplikowanych warunków, aby mógł zostać odpowiednio odebrany. Po pierwsze, tekst powinien być na tyle krótki, by nie zmęczył publiczności; po drugie, dostatecznie prosty, by dało się go bezboleśnie przetłumaczyć na dowolny język; i po trzecie, musi zawierać jakąś wyrazistą metaforę, obraz, nieoczekiwane porównanie, historię z życia, anegdotę – coś, co naprawdę zapada w pamięć.

Ale jest jeszcze jeden warunek, który może okazać się w zupełności wystarczający, nawet jeśli tekst nie spełnia żadnego z pozostałych albo w ogóle nie jest tekstem, tylko samym zestawem słów czy po prostu dźwięków. Autor sam musi być takim tekstem, czyli performance’em, zapadającym w pamięć wydarzeniem. A wtedy może czytać cokolwiek albo wręcz niczego nie czytać i jedynie przez kilka minut stać w milczeniu na scenie – jak genialnie umiał to świętej pamięci Nazar Honczar, który doprowadzał zachwyconą publiczność niemal do szaleństwa.

Amerykanie nazywają takie postaci freakami, co można w jakimś przybliżeniu (i kompletnie bezbarwnie) przetłumaczyć jako „dziwacy”. Ukraińska diaspora używa znacznie barwniejszego określenia: „trochę postrzeleni”.

Na festiwalu w tureckim mieście Ordu takich freaków nie brakowało: ten śpiewał własne wiersze, tamten tańczył, ów pokazywał slajdy, a barwna Turczynka do każdego wiersza zakładała inne nakrycie głowy – a to mongolskie, a to eskimoskie, a to francuski rokokowy kapelusik. Każde z nich, jak mówiła, przywiozła z jakiejś podróży, a odwiedziła już dziewięćdziesiąt osiem krajów świata. W broszurze przeczytałem, że ta ekstrawagancka dama pracuje jako konsultant biznesowy dla różnych firm inwestycyjnych. Chciałbym te firmy zobaczyć.

Ale festiwalowa publiczność biła w Ordu brawo wcale nie freakom i innym dowcipnisiom, tylko drobnemu Macedończykowi koło osiemdziesiątki, o niemacedońskim nazwisku Esad Bajram, który czytał nieskomplikowane teksty o tym, że „słońce-gorące”, „oczy-uroczy” i, rzecz jasna, „blizny-ojczyzny”. Mniej więcej tak pisano w XIX wieku również i u nas.

Staruszek jako jedyny nie znał angielskiego, za to z Greczynką rozmawiał po grecku, z Albanką po albańsku, z Bułgarem po bułgarsku, a z Chorwatką i ze mną, Ukraińcem, po serbsku. Żył w małym świecie, gdzie globalny język był do niczego niepotrzebny, bo prawdziwie ważne były języki sąsiadów. Znał je wszystkie, chociaż sam pisał po turecku – w języku przodków, którzy żyli niegdyś na Bałkanach, zanim ich potężne Imperium Otomańskie zniknęło pewnego dnia jak sen jaki złoty.

Przypomniałem sobie, jak na festiwalu w Rotterdamie Holendrzy z podobnym entuzjazmem witali przeciętnego poetę z Afryki Południowej, który pisał w języku arfikaans – odmianie siedemnastowiecznej holenderszczyzny. I wyobraziłem sobie, że również na festiwalu w Moskwie kiedyś tak samo zostanie przywitany rosyjskojęzyczny poeta z Kijowa, który będzie czytał wzruszające wiersze w języku Karamzina i może nawet będzie umiał w prywatnych rozmowach powiedzieć parę słów w języku najbliższych sąsiadów.

Dziedzictwo

Kolega prowadzi mnie przez ulice Połtawy i z entuzjazmem opowiada historię każdej świątyni, domu, pomnika. Jest patriotą swojego miasta i dlatego daje się odczuć, że trochę mu wstyd za wszechobecnych Leninów i Piotrów Pierwszych, za pułkowników Kelinów i generałów Zyginów, za woń imperium, która nieodwracalnie wżarła się we wszystkie pory w zasadzie ukraińskiego miasta.

Podchodzimy do budynku Akademii Rolniczej, gdzie wisi skromna tablica pamiątkowa poświęcona Szymonowi Petlurze. Uczył się tutaj w latach 1895–1902 w Połtawskim Seminarium Duchownym.

– Mieli postawić pomnik – mówi kolega. – Ale mer, gruba ryba Bloku Julii Tymoszenko, zaparł się zadnimi łapami. A potem chwalił się na wyborach, że nie pozwolił, znaczy, nacjonalistom „różnych tam mazep, petlurów, banderów i drugich sprzedawczyków” stawiać.

– I banderów? – moje zdziwienie jest szczere.

– No, to tylko tak, żeby ładnie zabrzmiało. Jak się miejskie gospodarstwo sypie, to trzeba sobie jakieś zasługi wymyślać. Ale wybory i tak przegrał.

Pod pomnikiem Chwały Wojennej młodzi z kwiatami robią sobie ślubne zdjęcia.

– Jak w Kijowie – mówię.

– Gorzej – wzdycha kolega. – To nawet nie radziecki pomnik, tylko carski. Z okazji stulecia bitwy pod Połtawą.

– Jaki kraj, takie pomniki – powiadam filozoficznie.

– I takie młode małżeństwa – potakuje kolega.

Chociaż z młodymi mogłoby być lepiej, myślę sobie. Przecież to nie żadni weterani NKWD. Co ich ciągnie do tego imperialnego sztafażu, do sowieckości, do moskiewskich popów z putinowskimi pagonami?

Na Iwanowej Górze widzimy inną parę, która fotografuje się z gołębiami w rękach. Przedsiębiorczy gołębiarz przynosi ich całą klatkę i wypożycza chętnym po umiarkowanej cenie.

– Słuchaj – młoda w białej sukni zalotnie zaczepia ukochanego – a on mi nie nasra na rękę?

Przechodzimy dalej i odpowiedzi już nie słyszymy. Liście szeleszczą pod nogami, lekkie obłoczki pary unoszą się w powietrzu w rytm naszych oddechów. Z góry otwiera się przepiękny widok na Połtawę zalaną słońcem.

– Jeszcze kilka pokoleń – mówię optymistycznie – i ten kraj zmieni się nie do poznania.

Wschód

– Jadę do Ordu – mówię rodzinie, ale nie wywiera to na niej żadnego wrażenia. Cóż, dwudziesty pierwszy wiek, Orda przesiadła się z koni do volkswagenów i nasza danina niespecjalnie już ją interesuje – co najwyżej w gotówce w zamian za wybrane towary i usługi.

„Ordu” brzmi groźnie, ale wygląda ładnie: spore miasto na południowym brzegu Morza Czarnego, gdzieś między Samsunem a Trabzonem albo, jak powiedzieliby nasi średniowieczni kronikarze, między carogrodzkim Amisosem a Trapezundem.

Tamten brzeg Morza Czarnego do niedawna z niczym mi się nie kojarzył: zwykła powykrzywiana linia na mapie – bez konkretnych krajobrazów, flory, fauny, miast i ludzi, bez „śródziemnomorskiego” trybu życia. Tymczasem okolica okazała się bardzo ładna i wcale niepodobna do naszego czarnomorskiego wybrzeża, zarówno krymskiego, jak stepowego. Nigdy w życiu nie widziałem wcześniej, żeby intensywnie zielone, podobne do naszych Karpat góry zbiegały stromo do samego morza. Mówią, że podobnie jest w Nowej Zelandii.

Turcy to na tej ziemi stosunkowo niedawni przybysze. Przez pół tysiąca lat nauczyli się ją uprawiać, budować porządne domy i szybkie autostrady, jakich Ukraińcy mogliby pozazdrościć. A jednak wciąż nie zapanowali nad tą ziemią symbolicznie, nie przyswoili jej mitologii – wszystkich tych historii o Jazonie i Amazonkach, o Troi i Argonautach, o genueńskich twierdzach i bizantyńskich miastach; nie włączyli ich jeszcze we własną narrację kulturową i wreszcie – nie nauczyli się jeszcze należycie sprzedawać tego wszystkiego turystom, jak robią to ich greccy sąsiedzi, którzy z całą tą przeszłością mają niewiele większe związki.

– Grekom łatwiej – mówi Tozan, mój kolega. – Tak naprawdę dostali za darmo to wszystko, co my musimy budować od zera.

Wjeżdżam z nim kolejką linową na wiszącą nad miastem górę Boztepe. Kabina płynie nad dachami domów, nad cerkiewkami i meczetami, nad malowniczymi uliczkami, a także nad stromym zboczem pięćsetmetrowej góry. Zauważam, że w dole, przy bulwarze Ataturka, wieża kolejki linowej stoi tuż obok wieży minaretu, dwukrotnie niższej – takie symbole dzisiejszej Turcji.

– Nie przejmuj się – powiadam. – Nasi politycy twierdzą, że nie musimy wchodzić do Europy, bo i tak w niej jesteśmy. Chociaż w rzeczywistości daleko nam do waszego poziomu. A nawet do greckiego bardaku.

Kolega w śmiech. Całkiem niedawno w piwiarni tłumaczył mi, że bardak, co po ukraińsku oznacza „bajzel”, to po turecku „szklanka”, „filiżanka” albo „kubek”. A ja jemu – że u nas to sposób życia i sprawowania władzy. Podobnie jak słowo durak, czyli „dureń”, które po turecku oznacza zwyczajny „przystanek autobusowy”.

Na granicy

Tegoroczna zima przypomniała mi jedną z możliwych definicji Europy, a dokładniej – jej nieostrych, zagubionych w głębokiej Eurazji wschodnich granic. Europa kończy się tam, gdzie nie jest już odczuwalny wpływ ani Morza Śródziemnego, ani Golfsztromu. Czyli, umownie rzecz ujmując, gdzieś między Tbilisi a Murmańskiem.

Wśród innych definicji, które od pewnego czasu kolekcjonuję, są i takie: kraniec Europy to tereny, na których kończą się zamki i kościoły, zanikają drogi zdatne do stosunkowo szybkiej i bezpiecznej jazdy, znikają sprzątnięte, nieśmierdzące toalety, znika uprzejma i skuteczna policja, znika ludność władająca co najmniej dwoma językami, znikają pasażerowie spokojnie czekający przed wagonem metra, kiedy inni pasażerowie z niego wysiadają.

Według niektórych z tych definicji Ukraina zalicza się do Europy, według innych – nie. Taki widać los każdego pogranicza.

W tym roku, spędziwszy cały grudzień i pół stycznia bez śniegu, prawie uwierzyliśmy, że możemy mieć zimę jak w Londynie czy Paryżu. A potem, kto wie, może za odwilżą klimatyczną przyjdzie i polityczna. I jakaś umowa stowarzyszeniowa z odległą Unią Europejską ogrzeje nas nie gorzej niż jeszcze bardziej odległy Golfsztrom.

Jakieś trzysta lat temu Anglicy dziarsko ślizgali się na łyżwach po Tamizie, a Holendrzy po swoich kanałach. Dziś ich potomkowie ze zdziwieniem oglądają te harce na obrazach starych mistrzów. Może i nasi potomkowie z podobnym zdziwieniem będą oglądać zdjęcia wędkarzy w walonkach na lodzie pośrodku Dniepru. Za jakieś trzysta lat stepowa Ukraina ostatecznie przeistoczy się w pustynię, za to nad Prypecią wyrosną lasy tropikalne, a my ostatecznie staniemy się tym, czym w istocie od dawna już jesteśmy – republiką bananową. Z ekologicznego punktu widzenia jest to znacznie lepsze niż republika chemiczno-metalurgiczna.

Ale w połowie stycznia na Ukrainę jednak spadł śnieg i wszystkie nasze perspektywy, związane z globalnym ociepleniem, odsunęły się w nieokreśloną przyszłość. Która na pograniczu zawsze zresztą pozostaje nieokreślona. Może przed nami wcale nie banany, tylko przeciwnie – nadciągający z północy lodowiec – jak to dowcipnie opisuje w swojej najnowszej powieści Ołeksa Wilczynski. W każdym razie, póki pada śnieg, barwnie wyobrażam sobie psie zaprzęgi i stada reniferów na tle jakiejś na przykład oblodzonej stalowni w Krzywym Rogu.

Kraniec Europy – napisałem Ołeksie – to miejsce, w którym kończy się rzeczywistość, a zaczynają miraże. Golfsztrom wpada do Morza Czarnego, Ukraina wstępuje do Unii Europejskiej, Gruzja przy użyciu brygad czołgów broni swoich rodaków w Rosji – aż po sam Murmańsk.

Donieck. Most Przyjaźni

Wszystkie miasta są na swój sposób kiczowate, a miasta postradzieckie – szczególnie. Do kijowskiego kiczu à la americano już się jakby przyzwyczaiłem, ale doniecki odkryłem dla siebie dopiero niedawno.

Przede wszystkim są to oczywiście rzeźby – od pozłoconego tenora operowego Anatolija Sołowjanenki, przypominającego Elvisa Presleya, do śpiewaka estradowego Josifa Kobzona, kropka w kropkę jak rosyjski ojciec chrzestny Siemion Mogilewicz, tyle że w peruce. Najzabawniejszy wydał mi się jednak most przyjaźni ukraińsko-rosyjskiej w niewielkim parku za stadionem Rinata Achmetowa – przedziwna konstrukcja na wysokim zboczu nad Kalmiusem, przypominająca czy to basenową trampolinę, czy to wieżę spadochronową.

Kolega, który mi to wszystko pokazywał, jest pewien, że „most” to przejaw ironii. Takie „ku-ku” Małorosów ku Rosjanom, figa w kieszeni, aluzja: myśmy, znaczy, swoje pięć czy sześć metrów już zbudowali, a wy, jeśli macie chęć, dobudujcie resztę, z tysiąc metrów, jak nie więcej, przez sztuczne jezioro w dole.

Wydaje mi się to wątpliwe, bo wiem, że Rosjanie to ludzie poważni i za ironią nie przepadają, zwłaszcza małorosyjską. Znacznie chętniej dobudują jakąś groblę do Tuzli czy gazociąg przez Bałtyk albo nawet Morze Czarne. A „przyjaźnią” niech się Małorosy sami bawią, mają fisia na tym punkcie.

Kolega pokazuje mi wyszukane dekoracje „mostu przyjaźni” – dwie obfitych kształtów dziewoje w wianku i kokoszniku, kaliny i brzozy, herby i flagi, i najlepsze – przedstawienie Kubusia Puchatka i Prosiaczka z balonikami, którzy, trzymając się za ręce (za łapki? za raciczki?), radośnie kroczą we wspólną wschodniosłowiańską przyszłość.

– Odwrotnie – powiadam. – Puchatek powinien tu być malutki jak Miedwiediew, a Prosiaczek – o dwie głowy wyższy, jak Janukowycz.

– No właśnie – zgadza się kolega. – Chciałem nawet o tym napisać, ale się nie odważyłem.

– Dlaczego?!… – dziwię się.

– Zabiją.

Patrzę z niedowierzaniem na jego niewzruszoną twarz i usiłuję zrozumieć: to żart czy na serio? I zrozum tu tych donieckich! „Chyba jednak żartuje” – uspokajam wreszcie sam siebie. I łapię się na tym, że moi rodacy już od dwóch lat powtarzają sobie w myślach tę samą uspokajającą mantrę.

 Z ukraińskiego przełożyła Katarzyna Kotyńska

O autorach

Mykoła Riabczuk

Krytyk literacki i publicysta. Pracownik naukowy Ukraińskiego Centrum Badań Kulturologicznych w Kijowie. Autor wielu książek poświęconych transformacji w postkomunistycznej Europie Wschodniej, z których trzy zostały wydane również po polsku. W 2002 roku odznaczony Nagrodą Pojednania Polsko‑Ukraińskiego, a w roku 2009 otrzymał z rąk polskiego ministra spraw zagranicznych Odznakę Honorową „Bene Merito” za działalność na rzecz pojednania polsko-ukraińskiego. W 2010 roku został wiceprezesem, a w 2014 prezesem ukraińskiego PEN Clubu. Przewodniczy jury Literackiej Nagrody Europy Środkowej „Angelus” oraz Nagrody im. Jurija Szewelowa przyznawanej przez ukraiński PEN Club za najlepszą eseistykę.

INNE ARTYKUŁY TEGO AUTORA

Copyright © Herito 2020