Od końca średniowiecza zaczęła się upowszechniać plotka, że cygańscy kowale wykuli gwoździe, którymi przybito Jezusa do krzyża. Że wzięli się z orgii między czarownicami a diabłem. To wszystko ma swoją kontynuację, a losy Żydów i losy Romów okazują się bardzo podobne.
Przemysław Witkowski: Kiedy Romowie przybyli do Europy?
Joanna Talewicz: Pojawili się między innymi w Grecji i Bułgarii w XIV wieku. To byli wędrowni kowale, muzykanci, wróżbici, handlowcy. Ten pierwszy okres ich pobytu w Europie był bardzo pozytywny i spokojny, chyba najspokojniejszy w romskiej historii. Ówczesny świat przenikała religia. Wartości takie jak asceza, wyzbycie się dóbr ziemskich i oddanie życia pokucie były bardzo szanowane. Romowie dość szybko się zorientowali, jaka panuje atmosfera, i wykorzystali religię jako narzędzie do adaptacji do otoczenia. Zaczęli rozgłaszać historie o tym, że pielgrzymują, bo oddali swoje życie Bogu, i że to pokuta za czyny ich przodków, którzy odwrócili się od niego. Z jednej strony, owszem, budzili lęk, zaciekawienie, odbierani byli jako społeczność tajemnicza, właściwie nie wiadomo skąd, odmiennie wyglądająca, posługująca się obcym językiem, przemieszczająca się. Z drugiej strony jako ci, którzy oddali życie Bogu, cieszyli się sympatią i szacunkiem. Uzyskali nie tylko akceptację lokalnych społeczności, ale i pomoc: pożywienie, miejsce, gdzie mogli się osiedlić. To stworzyło im warunki do funkcjonowania. Nie byli przeganiani ani wypychani z miejsc, do których przybywali.
P.W.: To skąd u nich wzięło się to koczowanie?
J.T.: Do dzisiaj właściwie nie wiadomo. Może jest to styl życia, który przywędrował z nimi z Indii, gdzie nomadyzm w niektórych społecznościach nie jest niczym dziwnym, także współcześnie. A może nomadyzm stał się strategią, którą Romowie obrali już tutaj, w Europie? Kowal, muzyk, wróżbita, kuglarz uzupełniali lokalną ofertę. Dzięki temu, że się przemieszczali i działali w różnych miejscach, zaspokajali lokalny popyt, a jednocześnie ograniczali koszty własne wsi. Romowie mogli dotrzeć do klienta i w tym byli konkurencyjni. Ich usługi były popularne. Te grupy wędrowne, w Polsce czy szerzej – w krajach dawnego bloku wschodniego, były niezależne finansowo. Ich tryb życia pozwalał im zarabiać tyle, że mogły spokojnie przezimować, żyjąc z tego, co uzyskały podczas wędrówki. Kiedy popyt się kończył, mogły zmienić miejsce pobytu. Działo się tak aż do czasów po II wojnie światowej.
P.W.: A nie była to sytuacja trochę podobna do sytuacji Żydów? Oni też od pewnego momentu nie mogli już kupować ziemi uprawnej, przez co musieli się ograniczyć do pracy w usługach i handlu.
J.T.: Początkowo nie, z czasem tak. Pierwsze wzmianki o Romach w Polsce dotyczą zupełnie normalnego wówczas funkcjonowania finansowego. Pochodzą z 1401 roku i odnoszą się do nabycia przez jednego z nich nieruchomości w Krakowie. W tamtym okresie, żeby być mieszkańcem tego miasta, trzeba było mieć nie tylko środki na zakup nieruchomości, ale też pozwolenie władz i dobrą pozycję społeczną. Niestety to był krótki okres. Jednak to nie Romowie się zmienili, zmienił się kontekst. Już w XVI wieku powstały pierwsze ustawy antycygańskie, których celem była asymilacja społeczności romskiej. Państwa przyjmowały różne strategie, żeby tych ludzi wykorzenić. Najlepiej, żeby nie mówili swoim językiem i nie nazywali się Romami czy Cyganami, tylko na przykład – jak wymuszano w Hiszpanii – Nowymi Kastylijczykami. Celem ówczesnych władz było pozbycie się ich z danego terenu. Musieli się więc przemieszczać. A kiedy nie ma się prawa do osiedlenia, to tym samym nie ma się prawa do pracy, nabywania ziemi, do stania się częścią lokalnej społeczności. Ta tendencja utrzymywała się do XX wieku. Oczywiście sytuacja zależała od kraju, w którym Romowie żyli. Na terenie Austro-Węgier, zgodnie z dekretami cesarzowej Marii Teresy i później jej syna Józefa II, odbierano rodzicom dzieci i oddawano do placówek wychowawczych. W Hiszpanii stosowano tortury za samo posługiwanie się językiem romskim. Na Wołoszczyźnie i w Siedmiogrodzie, na pograniczu Rumunii i Węgier, Romowie od XIV do XIX wieku byli niewolnikami.
P.W.: Jak wyglądała w tym okresie ich sytuacja w Polsce?
J.T.: Pierwsze ustawy antyromskie zaczęły pojawiać się w Europie równocześnie z powstawaniem gospodarki kapitalistycznej. Polska ma w niej funkcję peryferyjną. Wygnani z Niemiec Romowie, tak jak wcześniej Żydzi, trafiają do Polski. Polska Roma to mieszanina polskich i niemieckich Romów – Sinti, o czym świadczą liczne naleciałości germańskie w dialekcie używanym przez tę grupę. Owszem, od drugiej połowy XVII wieku zaczęły i w Rzeczypospolitej powstawać prawa antycygańskie, ale nie do końca je respektowano. Dlaczego? Romowie byli po prostu lokalnym społecznościom potrzebni. Magnatom służyli jako żołnierze, rzemieślnicy, muzycy czy kuglarze. Karol Stanisław Radziwiłł „Panie Kochanku” miał nawet powóz z romskim woźnicą, zaprzężony w niedźwiedzie, którym regularnie jeździł na wycieczki po swoich włościach.
P.W.: Czyli Polska była względnie tolerancyjnym dla Romów państwem?
J.T.: Romowie szukali lepszego, bezpieczniejszego miejsca do życia. Na pewno takim miejscem była Polska. Wynikało to jednak z jej zapóźnienia ekonomicznego i społecznego. Wraz z nowoczesnością zaczęło się bowiem wypychanie z nowych „narodowych” społeczeństw Romów. Z Niemiec musieli uciekać przed ogromnymi prześladowaniami. Ustawy w tym regionie były bardzo restrykcyjne. Urządzano na Romów polowania. Świadczą o tym wypisy z kronik: „Dziś były udane łowy: dwa jelonki, lis, kilka sarenek i dwa Cyganiątka”. To było zupełnie usankcjonowane prawnie działanie. Romowie zostali zrównani ze zwierzętami. Cel stanowiło pozbycie się ich z tego obszaru. Zakazano im gromadzenia się i używania języka romskiego. Taka polityka powoduje momentalnie sprzężenie zwrotne. Wyjęcie spod prawa za samą przynależność do jakiejś nacji sprawia, że w zasadzie dla jednostki nie ma różnicy, czy popełnia przestępstwa czy nie, skoro i tak jest karana. Samym przestępstwem jest, że się istnieje, więc z upływem czasu grupa się kryminalizuje. Druga rzecz to antyromskość motywowana religijnie. Były okresy, kiedy Romom nie wolno było udzielać sakramentów ani ich chrzcić. Nie byli częścią Kościoła, bo rzekomo „uprawiali magię”. Byli aresztowani i torturowani jak czarownice w średniowieczu. Tu kontekst ekonomiczny miesza się ze społecznym. Nieprzystawalność do pewnych norm sprzyja wykluczeniu. Od końca średniowiecza zaczęła się upowszechniać plotka, że cygańscy kowale wykuli gwoździe, którymi przybito Jezusa do krzyża. Że wzięli się z orgii między czarownicami a diabłem. To wszystko ma swoją kontynuację, a losy Żydów i losy Romów okazują się bardzo podobne. Aspekt ekonomiczny i społeczno-religijny są podstawą zarówno antysemityzmu, jak i antycyganizmu. Rasizm wobec Romów i Żydów pojawia się jednak dopiero w XIX wieku, a w XX wyraża się w praktyce.
P.W.: W średniowieczu Romowie mają swoje miejsce w gospodarce. Co dzieje się z nimi dalej?
J.T.: Rodzący się kapitalizm spycha ich na margines. Jego rozwojowi towarzyszą też nowe aspekty społeczne, nowe wartości. Oni się nie zmienili, ale rzeczywistość owszem. Pielgrzymowanie zaczęto postrzegać jako włóczęgę i uchylanie się od pracy. Romowie wypadli poza nawias akceptacji. Grupa dostosowana do pewnego środowiska gospodarczego wraz ze zmniejszaniem się tegoż wycofała się do miejsca, gdzie jeszcze funkcjonowało. Tam gdzie system się zmieniał, Romowie byli kryminalizowani. Do tego romscy rzemieślnicy mieli wysokie koszty produkcji. Stopniowo przegrywali więc z wytwórstwem manufakturowym, a później fabrycznym. Ich praca stawała się nieopłacalna. To samo stało się z państwowymi gospodarstwami rolnymi upadłymi po 1989 roku. Dlatego środowiska romskie porównuje się często do środowisk popegeerowskich. Jedne i drugie zostały wykluczone społecznie. Romowie słynęli z wyrobu znakomitych patelni, ale koszty ich produkcji były wysokie, a wykonanie czasochłonne. Nie są w stanie wytrzymać konkurencji na przykład z Chin, bo nową patelnię – choć gorszej jakości – można kupić w markecie za 40 zł.
P.W.: Czy w obliczu zmieniającego się świata Romów w Polsce spotykają jakieś problemy?
J.T.: Wraz z upadkiem niewydolnej państwowości w 1795 roku także na terenach Rzeczypospolitej zaczynają się intensyfikować działania antyromskie. Sytuacja jednak zależy od zaboru. Najgorzej było w zaborze pruskim. Wśród Romów rosło ubóstwo i postępowała kryminalizacja. Musieli się ukrywać. Jakiekolwiek wyjście z lasu groziło więzieniem, torturami albo nawet śmiercią.
P.W.: Dlaczego państwa zaborcze tak ostro występowały przeciwko Romom?
J.T.: To była kontynuacja uprzedzeń opartych na stereotypach. Romską kulturę postrzegano jako kryminogenną, co nie dawało szans na wychowanie przyszłego nowego obywatela. W związku z tym trzeba było ją zmienić. Maria Teresa i Józef II Habsburg są znani z działań promodernizacyjnych. Jednak modernizację można było wprowadzić tylko wtedy, kiedy się złamało opór tych, którzy stali na jej drodze. Tak argumentowali również naziści. Powoływali się na dziewiętnastowieczne teorie rasowe i mówili: stworzymy wielką, silną Rzeszę, a potem wielką, silną Europę, ale trzeba się pozbyć tych, którzy w tym przeszkadzają. To samo było z Marią Teresą. Za jej czasów dzieci odbierano rodzicom i albo trafiały do chłopów na wychowanie, sponsorowane przez państwo, albo do specjalnych ośrodków opiekuńczo-wychowawczych. To bardzo typowe dla dziewiętnastowiecznego kapitalizmu zarządzanie siłą roboczą i ludnością. Powstawały wtedy zakłady opieki, które miały moralnie rozwijać podopiecznych, ale pełniły też funkcję miejsc pracy przymusowej. Miały budować nową tkankę społeczną przez zupełną asymilację podopiecznych. To samo zrobiono z Aborygenami w Australii, to samo robili naziści. Dzieci z terenów okupowanych, o ile miały „cechy aryjskie”, trafiały w III Rzeszy do placówek państwowych. Nawet dziś mamy programy pracy więźniów, a kryminalizacja drobnych wykroczeń zapewnia stały dopływ nowych pracowników przymusowych do zakładów o lekkim rygorze. To miejsca pracy, gdzie osadzeni otrzymują stawki o wiele niższe niż rynkowe. Najbardziej przerażające jest to, że dziś obecność Romów znów postrzega się jako problem. Wśród polityków węgierskich pojawiły się głosy, że trzeba rozwiązać „problem cygański” we współczesnej Europie i stworzyć specjalne ośrodki, w których dzieci staną się „normalnymi obywatelami” i nie będą powielać patologicznych, kryminogennych zachowań rodziców.
P.W.: Wróćmy do czasów wojennych. Co się wtedy działo z Romami?
J.T.: Mimo tego, że Sinti byli grupą dobrze zintegrowaną, mówiącą po niemiecku, osiadłą, walczącą w niemieckiej armii, a dość liczne były związki mieszane, to nikt nie uchronił się od ustaw norymberskich. Wódz SS Heinrich Himmler miał obsesję na ich punkcie. Dominującą wtedy tendencją było poszukiwanie „cech aryjskich” u ludzi i eliminowanie tych, którzy zagrażają „czystości rasy”. A Romowie przecież są z pochodzenia „Aryjczykami”, indoeuropejskimi Indusami. Główny Urząd do spraw Rasy i Osadnictwa SS i Zakład Badawczy do spraw Higieny Rasowej i Biologii Społeczeństwa na uniwersytecie w Tybindze miały sklasyfikować rasowo „Cyganów”. Pozwoliłoby to odnaleźć tych, którzy mają czysto romskie cechy. Za takie grupy zostali uznani Sinti i Laleri, czyli Romowie niemieccy i czescy. Zamierzano ich umieścić w rezerwatach i prowadzić na nich badania genetyczne, których celem było wyodrębnienie cech czysto aryjskich. Program ten miał objąć około dziesięciu procent populacji Romów, a tym samym ocalić ich od zagłady. Tu nie obowiązywał podział na społecznych i aspołecznych, nie miała znaczenia kwestia integracji z większością. Chodziło o czynniki czysto rasowe. Za aresztowania odpowiedzialne były lokalne oddziały gestapo. 16 grudnia 1942 roku Himmler wydał rozkaz deportacji Romów do obozu śmierci. W styczniu doprecyzowano, że tym obozem będzie Zigeunerlager w Auschwitz-Birkenau. To najważniejszy dokument, który przesądził o ich eksterminacji. Ginęli oni nie tylko w obozach śmierci, ale też na terenie całej okupowanej Europy. Działały tam tak zwane Einsatzkommanda, wykonujące egzekucje na miejscu – tam, gdzie napotkały grupę Romów. Pierwszym krajem, który pochwalił się „sukcesem” w eksterminacji Żydów i Romów, była Chorwacja. Nastąpiło to w 1941 roku. Wszystkich wymordowano w obozie w Jasenovacu. Czechy i Morawy prowadziły obozy w Letach i Hodoninie, w Rumunii Romów deportowano do Naddniestrza. Około 5–6 tysięcy Sinti austriackich trafiło do Zigeunerlager w getcie łódzkim. Obóz ten istniał bardzo krótko. Wybuchła epidemia tyfusu i wszystkich więźniów zamordowano w samochodach ciężarowych przerobionych na komory gazowe w Chełmnie nad Nerem. Byli w getcie warszawskim, w zasadzie we wszystkich głównych obozach, między innymi na terenie okupowanej Polski. W Letach, w byłym obozie dla romskich kobiet ciężarnych i matek z małymi dziećmi, do niedawna mieściła się wielka chlewnia. W takich miejscach mordowano bardzo szybko, w zmechanizowany sposób, w komorach gazowych. Natomiast w Chorwacji używano do zabijania spalin samochodowych i tortur, ludzie ginęli od ciosu maczetą i od rażenia prądem. Symbolem Zagłady Romów stał się Zigeunerlager w Auschwitz-Birkenau, dokąd od końca 1942 roku deportowano europejskich Romów. Trafiali oni także do Majdanka, Treblinki, Sobiboru, najczęściej razem z transportami żydowskimi – i razem z nimi szli na śmierć. Do tego na terenach okupowanych przez nazistów w Polsce i ZSRR prowadzono program pozaobozowej eksterminacji. Zabijano Romów i Żydów w miejscu ich schwytania. W Polsce znaleziono ponad 200 zbiorowych mogił. Świadkami morderstw na Wołyniu były słynna później poetka Bronisława Wajs – Papusza i Alfreda Markowska. Obie były Romkami. Ta druga, mimo że jej samej groziła śmierć, ratowała romskie i żydowskie sieroty. Została za to odznaczona przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Uratowała około 50 dzieci. Nazywamy ją romską Ireną Sendlerową. Szkoda, że jej historia nie jest powszechnie znana…
P.W.: Jak wiele osób zginęło?
J.T.: Przyjmuje się liczbę 500 tysięcy zabitych podczas wojny Romów, ale to są szacunki. Niektórzy historycy mówią o milionie, inni o dwóch, a jeszcze inni – o 200 tysiącach. Bardzo niewiele badań na temat masowych mogił przeprowadzono w Białorusi i Ukrainie. Mówi się, że w czasie wojny zabito od pięćdziesięciu do osiemdziesięciu procent przedwojennej populacji romskiej, z tym że jej liczebność trudno precyzyjnie oszacować. Część prowadziła nomadyczny tryb życia, często nie brali udziału w spisach powszechnych albo ze strachu nie podawali narodowości romskiej. To typowe dla prześladowanych mniejszości. Nikt się systematycznie za bardzo Romami nie zajmował. Nazistowscy zbrodniarze badali ich natomiast bardzo skrupulatnie. Czerpali z dziewiętnastowiecznych teorii rasowych, a ich podstawą była przede wszystkim antropometria, czyli pomiary. Oprócz tego zgromadzono dane dotyczące miejsc pobytu, kierunków wędrówek, małżeństw, rodzin i klanów. Naziści wiedzieli na ten temat wszystko. Dlatego hitlerowskie ludobójstwo Romów zniszczyło strukturę rodzinno-klanową, sposoby zarobkowania i przemieszczania się, a także zaufanie do jakiejkolwiek władzy. To było apogeum wieków dyskryminacji i prześladowań.
P.W.: Jak sytuacja Romów zmieniła się po wojnie?
J.T.: Romowie byli trudni do kontroli, szczególnie grupy wędrowne. Zaczęto ich przymusowo osiedlać. Z nomadów chciano zrobić robotników. Wdrażano różne programy, które miały kontrolować i uzależniać tę społeczność od państwa. Powielano i wzmacniano opinie, że szkodzi ona harmonii narodowej. Objęto ich programem optymalizacyjnym. Skupiał się on na dwóch kierunkach: alfabetyzacji i produktywizacji. Każdy obywatel musiał mieć pracę i mieszkanie. Po raz pierwszy zainteresowano się jakkolwiek alfabetyzacją Romów i poszli oni do szkoły. Program ten był jednak częścią polityki propagandowej i jego efekty musiały się zgadzać z założeniami bardziej w dokumentach niż w rzeczywistości. Władz nie obchodziło, czy objęci nim ludzie naprawdę będą umieli czytać i pisać. Najbardziej skorzystali na nim jego pierwsi beneficjenci – Romowie osiadli. Nie przemieszczali się i mieli większe kontakty ze społecznościami nieromskimi. W tych czasach nastąpiła bardzo intensywna migracja Romów z gór do miejsc, gdzie były duże przedsiębiorstwa państwowe, na przykład do Krakowa. Stąd w tym mieście duża społeczność romska – Bergitka Roma. Oni zresztą także budowali Nową Hutę. Dzieci szły do szkoły. Gorzej było z Romami wędrownymi. Ich takie życie nie interesowało. Postrzegali instytucje państwowe w najlepszym razie jako zło konieczne. To była kontynuacja podejścia do instytucji nieromskich jako opresyjnych. Ci, którzy szli na współpracę, byli pogardzani. Ale tak czy inaczej to właśnie wtedy Romowie trafili pierwszy raz do szkoły. Dotyczy to także mojej rodziny, która wcześniej wędrowała po Małopolsce, a ostatecznie osiedliła się w Oświęcimiu, gdzie mieszkała aż do lat osiemdziesiątych.
P.W.: W Oświęcimiu był pogrom?
J.T.: W momencie kryzysu często zaczynają się napięcia o charakterze etnicznym. Od stanu wojennego do końca transformacji ustrojowej zdarzały się bójki, napady czy działania pogromowe wobec Romów. Po prywatyzacji zaczęły się też ich zwolnienia. Nie z powodów etnicznych, ale dlatego że pracowali głównie jako niewykwalifikowana siła robocza. Pierwsi zostawali bez pracy. Okazali się największymi przegranymi transformacji. Byli najmniej zakorzenieni w systemie, w tej społecznej osnowie pracy, najsłabsze mieli też wspólne popracowe rytuały – piwo, kontakty towarzyskie – z polskimi pracownikami. Był to czas największego napięcia społecznego, które owocowało również konfliktami o charakterze międzykulturowym. Sytuacja ekonomiczna była trudna, następowały duże zmiany. W takich sytuacjach zawsze szuka się kozła ofiarnego. Uaktywniają się też od dawna funkcjonujące stereotypy – dzisiaj wszystkiemu złemu „winni są” muzułmanie, wcześniej podobną rolę często odgrywali Żydzi i Romowie. W 1981 roku doszło do konfliktów, które często nazywa się pogromami ludności romskiej. Pierwsze z tych wydarzeń miało miejsce 9 i 10 września 1981 roku w Koninie, gdzie mieszkało 70 Romów, a drugie – 21 i 22 października tego samego roku w Oświęcimiu, gdzie zameldowanych było 137. Tam przebieg wydarzeń był bardzo typowy dla pogromów. Pojawiła się iskra zapalna. Rom z nie-Romem pokłócili się o miejsce w kolejce. Wdali się w bójkę, sytuacja zaczęła eskalować. Zaczęto spekulować na temat sytuacji finansowej Romów. Pojawiły się plotki o kradzionych drogich samochodach. Mówiono też, że Romów z okolicznych miejscowości – Kęt, Chrzanowa czy Andrychowa – mają przesiedlać do bloków w Oświęcimiu. Ludzie wyszli na ulice, chcąc wyrazić sprzeciw wobec tego planu. Tymczasem władze nigdy go nie miały. Sąsiedzi mojej rodziny, którzy wcześniej żyli z nami w przyzwoitych relacjach, utworzyli lokalny komitet do spraw wypędzenia Cyganów z miasta, zawarli jakieś porozumienie z władzami województwa bielskiego. Protestujący niszczyli mienie Romów, podpalali ich samochody, wrzucali je do rzeki. Doszło do regularnych zamieszek, rzucano w okna cegłami i koktajlami Mołotowa, wszystko płonęło. Nikt na szczęście fizycznie nie ucierpiał, ale cała społeczność nie wychodziła z domów, a często chowała się w piwnicach. Jednak ich mienie zniszczono. Okazało się jednak, że mieli opuścić nie miasto, ale kraj, i utracić obywatelstwo. Otrzymali wilczy bilet. Kiedy wybuchł w Polsce stan wojenny, oni docierali promem do Malmö. Po 1989 roku niektórzy wrócili, niektórzy nie, dla wszystkich była to jednak tragedia. Zostali wyrzuceni z kraju, w którym się urodzili. Wciąż nie wiadomo, na jakiej podstawie zostało podpisane porozumienie między rządami PRL i Szwecji. Dziś jest w Oświęcimiu tylko kilkanaście osób romskiego pochodzenia.
P.W.: Była to akcja analogiczna do działań antyżydowskich z 1968 roku?
J.T.: W pewnym sensie. Dzisiaj niektórzy mówią: „Wiesz co, w 1981 roku przedostać się za żelazną kurtynę do Szwecji… No, żyć nie umierać”. Nikt jednak nie zwraca uwagi, że dla nich to oznaczało wykorzenienie, rozbicie rodzin, wysiedlenie z ich kraju. Podobnie było z przymusowym osiedleniem. Rodzina mojego ojca wędrowała jeszcze do lat siedemdziesiątych i ukrywała się przed służbami. Bardzo wielu Romów łamało przepisy i ryzykowało. To wiązało się oczywiście z ekonomią, bo nie móc się przemieszczać to nie móc oferować swoich usług, czyli ponosić ogromne straty finansowe i popaść w zupełną zależność od państwa. Dlatego ci ludzie byli gotowi zrobić bardzo wiele, żeby do tego nie dopuścić. Jako dorastająca dziewczyna nie rozumiałam, dlaczego osiedlenie jest postrzegane jako tragedia. Pytałam mojej cioci: „Ale o co wam chodzi z tą tragedią? Wyszliście z lasu do mieszkań, dostaliście kaloryfery, łazienki, prąd i pracę”. Ciotka wytłumaczyła mi to w taki mądry sposób: wyobraź sobie, że ktoś nagle wchodzi do twojego domu i mówi ci: „Spakuj swoje rzeczy, masz na to piętnaście minut, i idź mieszkać do lasu, bo tam ci moim zdaniem będzie lepiej”. I znajdujesz się nagle w środowisku, którego w ogóle nie znasz. Jest dla ciebie nowe, mimo że ktoś twierdzi, że będzie dla ciebie lepsze. To jest ingerencja w twoje życie, podejmowanie za ciebie decyzji, wyrzucanie w obszary, które są dla ciebie obce. To las był otoczeniem, które znali, tak jak dla nas jest nim mieszkanie z kaloryferem.
P.W.: A jak to się stało, że w rodzinie, która tak długo zachowywała tradycyjny romski styl życia, ledwie jedno pokolenie od koczowania jesteś akademiczką?
J.T.: Po sytuacji w Oświęcimiu zostałam z babcią i z mamą. Poszłam do szkoły. W tej lokalnej wspólnocie, gdzie żywe były wspomnienia o pogromie. Różniłam się od rówieśników. Miałam dużo szczęścia. W tym czasie w Polsce dzieci romskie często trafiały do szkół specjalnych. Powstawały w takich szkołach „cygańskie” klasy. Pozbywano się tych dzieci ze standardowych szkół, bo słabiej mówiły po polsku, słabiej pisały i czytały, miały kłopoty z frekwencją. To wystarczało, żeby trafiały do szkoły z dziećmi z niepełnosprawnością intelektualną. Ale moi rodzice czuli, że ja muszę się uczyć, że edukacja jest jedynym narzędziem, które może mi pomóc.
P.W.: Jak dziś postrzegana jest mniejszość romska w Polsce?
J.T.: Jako zacofana, problematyczna, spatologizowana. To są główne stereotypy o Romach. Są głębokie, lubią się odświeżać. To się nie zaczęło wcale po tym, jak Romowie rumuńscy i bułgarscy po 2007 roku (po przystąpieniu tych krajów do Unii Europejskiej) migrowali do innych krajów Europy. Odświeżył się pewien stereotyp, który w kulturze europejskiej już od dawna istniał. Jest bardzo, bardzo głęboko zakorzeniony i przez to bardzo trudno go zmienić i zniwelować jego wpływ, bo co jakiś czas odnawiają go popkultura, media, literatura. Według tego stereotypu Romowie wędrują, żebrzą i są problematyczni. Jak w szkolnej czytance z lat trzydziestych: „O złym Cyganie i dobrym misiu”. I ten stereotyp Roma był utrwalany także przez literaturę, filmy. Kiedy wybuchła afera związana ze znalezieniem na romskim osiedlu w Grecji blond dziewczynki, stereotypy i niechęć znów mocno się zintensyfikowały. Od razu pojawiły się głosy, że to skandal, że została porwana z białej rodziny. Przecież „każdy wie”, że „Romowie porywają dzieci”. To typowy element paniki moralnej. Dzieci i jakieś drastyczne sytuacje z nimi związane. Tak samo było przecież przy pogromie kieleckim z 1946 roku. Tam „Żydzi porwali chłopca na macę”. Okazało się, że dziewczynka jest Romką z Bułgarii. Nieformalnie została przekazana z biednej rodziny do bogatszej na wychowanie. Pamiętam też, jaka afera wybuchła, kiedy media się zainteresowały, że rumuńscy Romowie osiedlili się na działkach we Wrocławiu. Zwykły zjadacz chleba nie odróżnia Roma rumuńskiego od polskiego. Ten nowy migrant utwierdzał go jednak w stereotypie, który już i tak miał w głowie. Nikt nie łączył tego z procesami związanymi z poszerzeniem Unii Europejskiej. Nikt nie zwracał uwagi na to, w jakich warunkach żyją Romowie w Rumunii, skoro wolą przyjść tu i mieszkać na działkach. Otóż żyją w zdecydowanie gorszych. W obiegowym przekonaniu jednak to po prostu Cyganie – zagrożenie dla bezpieczeństwa obywateli. A oni są ludźmi, którym trzeba pomóc.
Copyright © Herito 2020