Symbole i kalki
Pola bitew jako miejsca pamięci w historii Europy
Publikacja: 7 czerwca 2021
TAGI DO ARTYKUŁU
DO LISTY ARTYKUŁÓWI z równiny tej, gdzie dziś snuje się marzenia,
Uciekli ci, przed którymi wszechświat uciekał!
Ten zakątek na ziemi po czterdziestu latach,
Waterloo, ta równina samotna i martwa
Ponure pole, gdzie Bóg nicości w kłąb zmieszał,
Drży jeszcze pomnąc, jak tłum olbrzymów uciekał!
Wiktor Hugo, Ekspiacja (fragment w tłumaczeniu M. Dudy-Gryc)
W podręcznikach do historii po francuskiej i po niemieckiej stronie Renu poczesne miejsce zajmuje dziś słynna scena: kanclerz RFN Helmut Kohl i prezydent Francji François Mitterrand, trzymając się za ręce, stoją w braterskim skupieniu przed sarkofagiem, by uczcić pamięć poległych w dwóch wojnach światowych. Wydarzyło się to 22 września 1984 roku w Verdun, niedaleko osławionego fortu Douaumont, na jednym z najstraszliwszych pól bitewnych pierwszej wojny światowej, w miejscu, gdzie głównodowodzący Rzeszy chciał „wykrwawić na śmierć” nieprzyjacielską armię, a udało mu się jedynie rozlać na kontynencie europejskim nieco więcej krwi.
Czy może dziwić, że w tylekroć dręczonej Europie pola bitewne z biegiem czasu zmieniają się w świątynie pamięci? Powiązanie wspomnień z miejscami o mniej lub bardziej dokładnie wytyczonych granicach, określonych przez późniejsze pokolenia, jest odwiecznym zwyczajem w kulturze europejskiej. W starożytnej Grecji, w uprawianej w miastach religii obywatelskiej, ważne miejsce zajmował hołd dla bitew, w których zwycięstwa odnosiły wojska hoplitów. Uroczystości często odbywały się na dawnych polach walk. Było tak w przypadku Maratonu, gdzie Ateńczycy w 490 roku p.n.e. zmusili do ucieczki perskich najeźdźców. W cesarstwie rzymskim, księstwach barbarzyńskich, a później feudalnych, w miastach-państwach, a wreszcie w państwach narodowych, wszędzie lub prawie wszędzie kultywowano pamięć o historii usianej wydarzeniami wojennymi, sukcesami lub klęskami. Wiele zbiorowości ma w związku z tym „własne pola bitew”.
A przecież pamięć związana z miejscem bitewnym od zawsze ma charakter bardzo złożony, trudny, niejednoznaczny. Wynika to stąd, że w jednej ograniczonej przestrzeni przenikają się co najmniej dwie odrębne pamięci. Nic zapewne nie ukazuje lepiej nieuchronnego rozdarcia jak różne nazwy nadawane temu samemu wydarzeniu. W świadomości zbiorowej pole bitwy funkcjonuje przede wszystkim jako toponim. Jest tak z wielkimi klęskami – wspomnijmy tu chociażby klęskę krzyżowców w 1119 roku w północnej Syrii, nazywaną przez wszystkich kronikarzy bitwą na Krwawym Polu, bez wątpienia w nawiązaniu do biblijnej nazwy miejscowej. Wyobraźnię pobudzają również inne nazwy, takie jak bitwa pod Rogami Hittinu (czy też pod Hittin), Kosowe Pole czy w Polsce Psie Pole, a także Termopile. Na pierwszym poziomie różnicę perspektyw widać niekiedy pomiędzy zwycięzcami i zwyciężonymi. I tak na przykład Polska świętuje Grunwald, historiografia niemiecka zaś opłakuje Tannenberg. Różnice takie spotyka się, choć w mniejszym stopniu, również w innych krajach europejskich. Kilka lat po Tannenbergu/Grunwaldzie w wojnie stuletniej nastąpiło jedno z przełomowych wydarzeń. Francuzi znają je pod nazwą klęski pod Azincourt. Po drugiej stronie kanału La Manche mówi się – już w XV wieku, a potem we wszystkich następnych stuleciach (wystarczy przypomnieć Szekspira!) – o Agincourt. W nieco bliższych nam czasach, od 31 maja do 1 czerwca 1916 roku u wybrzeży Danii odbyła się jedna z największych bitew morskich w okresie obu wojen światowych. Annały brytyjskiej Royal Navy zwą ją „bitwą jutlandzką” (Battle of Jutland). W Niemczech dość szybko przyjęła się nazwa „bitwa na Skagerraku” (Skagerrakschlacht).
Stosowanie tej samej nazwy nie zawsze zapobiega różnicom w odbiorze, a z kolei odmienna interpretacja wyraża się niekiedy w samym terminie określającym rodzaj wydarzenia. Francja, lato 1792 roku: rewolucja jest w niebezpieczeństwie – obce wojska pod dowództwem księcia brunszwickiego przekroczyły w połowie lipca granicę i rozpoczęły marsz na Paryż. Zmobilizowana pośpiesznie, w patriotycznym ferworze typowym dla tych czasów, zbieranina oddziałów składająca się na armię francuską ruszyła naprzeciw wojskom koalicji. Rankiem 20 września artylerie dwóch armii zaczęły wymianę ognia pod Moulin de Valmy, kilka kilometrów od miasteczka Sainte-Menehould. Bitwę w rzeczywistości trudno byłoby nazwać dużą. Grabarze rewolucji szybko się zniechęcili i nie wytrwali długo w walce. Po obu stronach poległo tylko kilkuset żołnierzy. Mimo to obce wojska, zdziesiątkowane bardziej przez choroby niż rewolucyjne działa, kilka dni później rozpoczynają odwrót. W Paryżu na fali zwycięstwa proklamuje się republikę. Potyczka z 20 września 1792 roku szybko zyskuje więc w historiografii francuskiej miano bitwy, zachowane do dziś. Niemcy z kolei uparcie trzymają się skromniejszej nazwy „kanonady pod Valmy”, nad której adekwatnością do wojskowej rzeczywistości nie będziemy się tu rozwodzić.
Nazwa jest tylko znakiem głębszego rozdarcia. Na polu bitwy następuje gwałtowne starcie pamięci zwycięzcy i pamięci zwyciężonego – tego rodzaju antagonizm zapewne trudno spotkać gdzie indziej. W wyobraźni francuskiej Waterloo zawsze będzie tylko „smutną równiną”, jak pisał Hugo, ale po drugiej stronie kanału La Manche wspomnienie tej jednej nazwy wywołuje obraz triumfu. Zazwyczaj przeciwstawne wspomnienia są nie tylko sprzeczne, ale również wyolbrzymione. Zwycięstwo zasługuje na opiewanie, w naturalny niemal sposób pobudza do tworzenia opowieści, a niekiedy staje się wręcz zaczątkiem epopei. Klęska dla pokonanych jest często czymś niewypowiedzianym: „Klęska, olbrzym z obliczem lękiem przepełnionym”, jak pisał Hugo, również o Waterloo. Rzeczywiście, „miejsca, które wymykają się wszelkiej pozytywnej konotacji”, liczne pola bitew są w historii Europy tymi „miejscami traumatyzującymi”, którymi zajmuje się Aleida Assmann. W udręczonej pamięci zwyciężonych i ich spadkobierców miejsce klęski jest co najwyżej miejscem honoru, obowiązkowym celem podróży osoby zajmującej się martyrologią.
Ten dwubiegunowy schemat wypada uzupełnić o stopnie pośrednie. W pamięci narodów istnieją klęski piękniejsze od niejednego zwycięstwa. W zaciekłej walce Greków i Persów w 480 roku p.n.e. w wąwozie termopilskim zwyciężyli ci drudzy. A jednak późniejsze pokolenia zapamiętały przede wszystkim wspaniałą postawę zwyciężonych, w szczególności zaś oddziału spartańskiego – „trzystu” pod dowództwem Leonidasa. Jak pisał Herodot, na pomniku wzniesionym wkrótce po bitwie tam, gdzie grecka piechota stoczyła swoją ostatnią walkę o honor, można było przeczytać wiersz poety Symonidesa: „Przechodniu, powiedz Sparcie, tu leżym jej syny, wierni jej prawom do ostatniej godziny”. Wzór nieugiętego heroizmu, jakim stał się Leonidas ze swoimi żołnierzami, pobudza współczesną wyobraźnię. „Godni pochwały ci, którzy w swym życiu – postanowiwszy tak – bronią Termopil”[1], napisał grecki poeta Konstandinos Kawafis w wierszu Termopile z 1901 roku. Kontrowersyjny film kostiumowy Zacka Syndera 300, który w 2007 roku wyświetlano na ekranach kin na całym świecie, nadał czynowi Spartan nowe znaczenie w kulturze mainstreamowej, a także w kontekście tzw. zderzenia cywilizacji.
Jeszcze lepszym przykładem jest legenda o powstaniu Rzymu, ukazująca ideę, że potęgę może zapoczątkować nawet klęska. W pewnym sensie upadek Troi jest prawdziwą kolebką Wiecznego Miasta, bo dzięki ucieczce z ojczyzny Trojanin Eneasz rozpoczyna dzieje Rzymu. Jeśli jednak tu i ówdzie w kronikach da się znaleźć klęskę o pozytywnym wydźwięku, to bardzo rzadkie są miejsca klęski, których nazwy tworzą ważną jakość. Inaczej jest ze zwycięstwami o charakterze bardziej kontrowersyjnym, niż wydaje się na pierwszy rzut oka. Nie wymyka się tej regule Grunwald – bo znów musimy do niego powrócić. W tradycji sięgającej aż do Jana Długosza i końca XV wieku Grunwald stał się na zawsze symbolem chwalebnego, ale próżnego czynu wojennego, bitwy równoznacznej ze straconą okazją. Wysławia się więc dokonania wojsk, piętnując jednocześnie kunktatorstwo króla.
Innym przykładem, dość podobnym, jest bitwa, w której zwycięstwo zostało okupione tak drogo, że wspomnienie o nim nie obywa się bez uczuć negatywnych. Również tutaj historia starożytna zapewnia nam swoisty archetyp tego scenariusza. „Jeszcze jedno takie zwycięstwo i będę zgubiony” − takie słowa, z pewnością wymyślone, wkłada Plutarch w usta Pyrrusa z Epiru po bitwie pod Ausculum w południowych Włoszech, stoczonej z wojskami rzymskimi w 279 roku p.n.e. Pyrrus miał stracić w niej ponad połowę z trzynastu tysięcy żołnierzy. Rzymski historyk Marek Junianus Justynus pisze spokojniej, ale nie mniej dobitnie, że nieszczęsny Pyrrus „zyskał w tym zwycięstwie więcej chwały niż zadowolenia”. Wyrażenie „pyrrusowe zwycięstwo” rozpowszechniło się w wielu językach europejskich. Naprawdę było tak, że Pyrrus ze swymi oddziałami musiał dość szybko powrócić na statki i nie mógł dokonać żadnych trwałych podbojów, a legendę o gorzkiej klęsce greckiego wodza ukuła historiografia jego wrogów, pokonanych Rzymian. Czy to sprytny wybieg pokonanych, mający na celu zmniejszenie hańby? Niewątpliwie tak. Jest to kolejne przypomnienie o złożonym charakterze opowieści o klęsce, mającej zawsze dwa oblicza.
Chyba że chwalebny obraz zwycięstwa zostanie splamiony lub przynajmniej przyciemniony przez inne różnice w pamięci. Jakże często dążenie do jednogłośności potyka się o pytanie straszliwe w swojej prostocie: kto tak naprawdę odniósł triumf na polu bitwy? Bo pole bitwy daje najbogatszy owoc, gdy objawia się na nim bohater lub gdy bohater na nim ginie. Bardzo dobrze zdają sobie z tego sprawę wielcy dowódcy, którzy chętnie wiążą swoje nazwisko z miejscem zwycięstwa i życzą sobie, by ich szczątki spoczęły tam na wieczność. Francuski generał Kellermann, którego nazwisko przyćmiło drugiego twórcę zwycięstwa pod Valmy, nalegał, by pochowano jego serce w miejscu kanonady z 1792 roku. Powiązanie jego nazwiska z miejscem zadziałało w pełni – pomnik, który wciąż wznosi się na polu bitwy, jest poświęcony „Kellermannowi i poległym za ojczyznę”. W innych przypadkach pochowanie bohatera w miejscu walki, wykonywane na przekór ostatniej woli zmarłego, stanowiło akt propagandy państwowej o bardzo silnym oddźwięku. Wystarczy przypomnieć tutaj uroczyste przeniesienie w 1935 roku szczątków Paula von Hindenburga na miejsce, gdzie wznosi się pomnik upamiętniający zwycięstwo pod Tannenbergiem w Prusach. Odbyło się to na rozkaz Hitlera, wbrew testamentowi starego marszałka.
Jeżeli triumfator nie jest powiązany w fizyczny sposób z miejscem, gdzie dokonał wielkich czynów, niekiedy długo utrzymuje się swoista rywalizacja pomiędzy zwycięzcami, która nigdy nie zostaje do końca rozstrzygnięta. Powróćmy znów na chwilę do Grunwaldu. Jedną ze słabości szczegółowej relacji, którą krakowski kanonik-kronikarz pozostawił potomności, jest właśnie brak jednego, niezaprzeczonego bohatera wydarzenia. Kto jest prawdziwym bohaterem Grunwaldu – Władysław Jagiełło czy wielki książę Witold? To powracające pytanie jest niemal rówieśnikiem samej bitwy. Dręczyło nieustannie historyków, literatów i artystów. Powszechnie wiadomo, że arcydzieło Matejki, ukończone w 1878 roku, zajmuje w tej dyskusji wyraźne stanowisko. Na płótnie malarza to właśnie Witold wznosi dumnie miecz w samym środku kłębu walczących na grunwaldzkiej równinie – król Polski musiał się tu zadowolić podrzędną rolą. Słynny pomnik dłuta Antoniego Wiwulskiego, odsłonięty w Krakowie w 1910 roku z okazji pięćsetlecia bitwy, pokazuje z kolei, że najważniejszą postacią w tym wydarzeniu był Władysław Jagiełło. A może prawdziwym bohaterem historii narodowej z 15 lipca w roku 1410 były masy zbrojnego ludu, jak pisali na przełomie wieków socjalistyczni dziennikarze? A co z polami bitew, z pewnością liczniejszymi niż się zdaje, gdzie zamęt bitewny nie wyłonił prawdziwego zwycięzcy? To miejsca niepewności, które częściej stają się źródłem konfliktów niż pogodnej, pełnej pokoju pamięci. W historii królestwa polskiego sprzed wieków również znajduje się piękny tego przykład: to bitwa pod Płowcami z 1331 roku.
Widać wyraźnie, że strategie pamięciowe, jakie wytwarzają się wokół pól bitew, są różnorodne i zmienne. Wszystkie jednak mają coś wspólnego: dotyczą objęcia kontroli nad miejscem walki. „Posiadanie” takiego miejsca ma często charakter mniej oczywisty, niżby się zdawało. Niektóre bitwy starożytne lub średniowieczne, późno wciągnięte do „epopei narodowej”, otacza atmosfera pełna niepewności co do faktycznego miejsca walki. We Francji jest tak z bitwą pod Alezją, w której zgodnie z relacją Juliusza Cezara armia rzymska została wyrżnięta w pień przez Galów Wercyngetoryksa. Od czasu odkrycia bitwy dla współczesnej wiedzy, na początku XIX wieku miejsce, w którym się odbyła, nieustannie wywołuje kontrowersje. Burgundia czy region Jury? Czy było to w Alise-Sainte-Reine, jak głosi wersja „oficjalna”, obowiązująca od czasów II Cesarstwa (1852–1870) i prac zleconych przez samego cesarza Napoleona III, który śledził uważnie badania w tej sprawie? A może raczej w Alaise w Jurze, która jest konkurencyjną lokalizacją bitwy? W latach dziewięćdziesiątych XX wieku w wyniku francusko-niemieckich wykopalisk szala przechyliła się – jak się zdawało – na stronę burgundzkiego Alise. W ostatnich latach polemika znów jednak rozgorzała w związku z pojawieniem się książki, która przywróciła popularność teorii o Jurze. „Bitwa o Alezję trwa”, jak trafnie podsumowuje tytuł programu telewizyjnego z końca 2008 roku, poświęconego ostatnim dyskusjom na ten temat. W polityce pamięci bitwa, której nie można osadzić w określonym miejscu, jest bitwą, która nigdy się nie zakończyła.
Pola bitew, nawet te, które są dokładnie wyznaczone, mogą być poza zasięgiem ludzi, dla których mają one w pamięci bardzo głębokie konotacje. W obecnych postkolonialnych czasach do tej kategorii należy zaliczyć wiele obszarów bitewnych, którymi usiana jest historia imperializmu europejskiego i jego spadkobierców. Nie trzeba jednak udawać się aż na Daleki Wschód czy do Afryki, by znaleźć podobne przykłady. 8 września 1514 roku polsko-litewskie wojska, pod wodzą hetmana wielkiego litewskiego Konstantego Ostrogskiego, zadały armii moskiewskiej miażdżącą klęskę pod Orszą. Obecnie nie można już świętować tego dnia chwały wojsk polskich na miejscu, ponieważ władze Białorusi, wierne sojuszowi z Moskwą, zabraniają urządzania wszelkich związanych z tym uroczystości. W 2005 roku czterech członków ruchu opozycyjnego, którzy zakaz ten złamali, za odwagę zapłaciło bardzo wysoką grzywnę. Przykłady takie, również w samej Europie, można by mnożyć.
Mimo to wiele pól bitew żyje drugim życiem w pamięci narodów, które straciły rzeczywiste prawo własności do tych miejsc. Jedną z funkcji pewnego odłamu literatury i malarstwa europejskiego jest przechowywanie pamięci o wydarzeniach zbrojnych. Oczywiście niewielu Polaków miało okazję trafić na pole bitwy pod Orszą, ale można się założyć, że wielu ma przed oczyma obraz z niekończącym się morzem piechoty w jaskrawych barwach, namalowany przez anonimowego twórcę w trzeciej dekadzie XVI wieku. W taki sam sposób pola bitew napoleońskich wywołują w wyobraźni współczesnych Francuzów przede wszystkim wspomnienia literackie lub związane z malarstwem.
Iława Pruska? „To kraj w Prusiech; las, pola, woda, lód, a wszędzie zima i mżawka”[2]. Francuzi pamiętają również Pułkownika Chaberta Balzaka, historię starego człowieka, który wiele lat po wojnie oświadcza, że został pogrzebany żywcem na tym polu bitwy.
Austerlitz? To biały koń i beznamiętna wyniosłość cesarza, u którego stóp generał Rapp złożył właśnie sztandary odebrane nieprzyjaciołom rosyjskim i austriackim, co utrwalił na płótnie malarz François Gérard kilka lat po tym triumfie Napoleona.
Podobnie jest z Jeną, Wagram i innymi bitwami aż do ostatecznej klęski pod Waterloo. Te ważne miejsca w historii wojskowości naszego kontynentu nie są niedostępne fizycznie, a w każdym razie nie są niedostępne teraz, na początku XXI wieku, kiedy w większej części Europy granice to już przeszłość. Mimo to miejsca te żyją przede wszystkim w ludzkiej wyobraźni, niczym różaniec wspomnień literackich czy nieco przyblakły kalejdoskop obrazów.
Czy to wirtualne dziedzictwo nie podlega również zniszczeniu? Jak wskazują badania opinii publicznej, wszędzie, od Francji po Polskę, Wielką Brytanię i Hiszpanię, korpus wiedzy o wojnach, ta wyobrażona galeria bitew narodowych ulega zatarciu. Ich funkcjonowanie wynikało z określonej kultury nauczania szkolnego, od której dziś w dużej mierze się odeszło. Odniesienia te nie przemawiają już zazwyczaj wcale do młodych pokoleń. Trwa wielki proces przemian, w wyniku którego pola bitew przeistaczają się z miejsc podziału w miejsca spotkań. A przede wszystkim w miejsca turystyczne. W czterech stronach kontynentu europejskiego rozwija się prężnie sektor turystyki specjalizujący się w polach bitew. W tej lukratywnej działalności, opartej na pamięci, nie przywiązuje się wielkiej wagi do uczuć patriotycznych zwiedzających. Chodzi tylko o to, by zachęcić ich do zapoznania się z rzeczywistością wyższej kategorii. Spory o Alezję rozgorzały we Francji na nowo w 2008 roku m.in. dlatego, że w Alise-Sainte-Reine i w Mont Auxois ma powstać duży kompleks hotelowo-rozrywkowy. Miejsca tego rodzaju stają się również siedzibą kostiumowych imprez dla mas. Panuje dziś moda na rekonstrukcje bitew na terenach, na których się rozegrały, przy zastosowaniu na wielką skalę ubiorów i broni z epoki. Rzesze ludzi przemierzają całą Europę, by zamienić się w rycerzy zakonu krzyżackiego, weteranów Napoleona czy rzymskich legionistów. Uczestnicy celebrują wspólnie te wydarzenia, połączeni taką samą czcią, wzbogaconą nutą tęsknoty za wspaniałymi chwilami przeszłości – nie chodzi tu już bynajmniej o roztrząsanie narodowych waśni.
Podsumujmy: czy pola bitew to miejsca podlegające dziś pacyfikacji? Na niektórych kultywuje się oczywiście nadal rany pozostałe po klęsce czy chwałę zwycięstwa, po latach czy wiekach uśpienia wywołanych z pamięci na skutek trudnych doświadczeń najnowszej historii. W 1989 roku, w sześćsetlecie bitwy na Kosowym Polu, Slobodan Milošević wygłosił jedną ze swoich najbardziej płomiennych przemów nacjonalistycznych. Wydarzenie to jest powszechnie uważane za jedną z iskier, które wznieciły pożar prowadzący do rozpadu Jugosławii, a następnie do serii wojen, jakie w latach dziewięćdziesiątych pogrążyły cały region w żałobie. Z kolei Verdun Kohla i Mitterranda, czyli „Verdun zgody”, stało się jeśli nie normą, to przynajmniej częstym zjawiskiem w polityce pamięci państw europejskich. 1 września 2009 roku na Westerplatte Donald Tusk otworzył w towarzystwie kanclerz Niemiec Angeli Merkel wystawę zapowiadającą powstanie Muzeum II Wojny Światowej. Polski premier oświadczył, że chce, by muzeum to stało się „wspólnym dziełem wielu narodów, by pomagało im wzajemnie rozumieć przeszłość i teraźniejszość”. W czasie, gdy na świecie pojawiają się nowe siły i powstają nowe zagrożenia dla Starego Kontynentu, Europa nie ma innego wyboru – musi przekształcać miejsca, które ją rozdzierały, w symbole solidarności jednoczącej wszystkie jej części, przy czym nie może to polegać na tworzeniu nowej, wyidealizowanej i pobłażliwej wersji przeszłości. Jeśli musimy nadal mówić o tych miejscach budzących smutek i zgrozę, to aby lepiej ujarzmić tragiczną historię, a nie po to, by wskrzeszać stare nienawiści.
Przekład z francuskiego Marta Duda-Gryc
***
[1] Konstandinos Kawafis, Poezje wybrane, tłum. Zygmunt Kubiak, Warszawa 1979
[2] Wiktor Hugo, Le Cimetière d’Eylau, w: La Légende des Siècles, wyd. pol. Cmentarz w Iławie Pruskiej, w: Legenda wieków, tłum. Apollo Korzeniowski, Antoni Pietkiewicz, Żytomierz 1860.
Podobne artykuły
Pola bitew jako miejsca pamięci w historii Europy
Copyright © Herito 2020