Słowacja - Slovensko - Slovakia
Widziane z ukosa
Publikacja: 3 września 2021
TAGI DO ARTYKUŁU
DO LISTY ARTYKUŁÓWMiałem zawsze silne związki z kulturą czeską, jak wielu innych naszych artystów, więc nie byłem zwolennikiem idei podziału. Wydawało mi się, że to po prostu strata. Słowacy jednak zawsze w historii dążyli do uzyskania własnej podmiotowości.
Andrzej Jagodziński: Debiutował pan w latach sześćdziesiątych. To był chyba dobry okres dla kultury w Czechosłowacji, choć zdania na ten temat są podzielone. Niektórzy twórcy mówią, że była to „złota era”, a inni, że tylko trochę lepiej dało się oddychać. Jakie są pańskie doświadczenia?
Milan Lasica: Jestem raczej po stronie tych drugich. Lata sześćdziesiąte przeżywaliśmy inaczej niż koledzy na Zachodzie. Oczywiście oznaczały one dla nas rodzaj odwilży, ale zebrane doświadczenia życiowe każą mi ten okres scharakteryzować tylko jako lepszy od lat pięćdziesiątych i siedemdziesiątych. Ta dekada dała nam możliwość zaczerpnięcia odrobiny świeższego powietrza, ale nie była to jednak wolność. Przecież ja i mój partner, Július Satinský, z którym pracowałem przez długie dziesięciolecia, również wtedy mieliśmy różne problemy z cenzurą, która zatrzymywała nam sztuki teatralne i uniemożliwiała występy. Na pewno nie można powiedzieć, że był to raj, choć oczywiście po 1968 roku było gorzej.
A.J.: Jednak właśnie w latach sześćdziesiątych nastąpił gwałtowny rozwój literatury czy filmu, spontanicznie powstawały teatrzyki małych form, zespoły jazzowe i rockowe, różne formacje artystyczne. Oferta kulturalna była bardzo różnorodna…
M.L.: To prawda, powstało wtedy bardzo dużo teatrzyków, niemal w każdym miasteczku istniał jakiś amatorski zespół. Impulsem był rok 1956 i XX zjazd KPZR, na którym Chruszczow ujawnił zbrodnie Stalina – wtedy nazywano je „błędami i wypaczeniami”. Nikt chyba nie przypuszczał, że zapoczątkuje to koniec komunizmu, choć reżim utrzymał się jeszcze ponad trzydzieści lat. Nastąpiła „odwilż”, której już nie dało się zatrzymać, mimo różnych prób pod koniec lat pięćdziesiątych i późniejszych, łącznie z wkroczeniem wojsk Układu Warszawskiego w 1968 roku.
A.J.: Para autorska Lasica-Satinský to czechosłowacki fenomen. W przedwojennej Pradze niezwykłą popularnością cieszył się duet komików Voskovec-Werich i ich Osvobozené Divadlo, a po wojnie Werich-Horníček, ale tego typu zjawiska poza Czechosłowacją chyba nie są znane. Inspirowali panów?
M.L.: To rzeczywiście w dużej mierze czechosłowacka czy też czeska tradycja, ale pary komików były znane również w innych krajach, że wspomnę choćby amerykański duet Laurel&Hardy czy europejski Pat&Patachon. Były też takie pary na Węgrzech, ale w Słowacji chyba istotnie byliśmy z Satinským pierwsi. Oczywiście Voskovec i Werich stanowili dla nas inspirację, ale oni występowali przed wojną, więc nigdy ich na żywo nie widzieliśmy, tylko w filmach. Bezpośrednio natomiast wpływał na nas praski Teatr ABC, prowadzony przez Jana Wericha, gdzie prezentowano remake sztuki Osvobozenego Divadla i Werich występował w bardzo dobrym duecie z Miroslavem Horníčkiem (później Wericha zastąpił równie dobry Miloš Kopecký). To były nasze główne źródła inspiracji, ale obaj z Satinským byliśmy ludźmi dialogu i doskonale się dopełnialiśmy – bo tylko tak może powstać sensowny duet autorski. A ponieważ byliśmy wtedy bardzo młodzi (miałem 19, a Satinský 18 lat), długo razem wytrzymaliśmy, aż do śmierci Satinskiego przed dziesięcioma laty.
Ale inspiracji mieliśmy więcej. Skoro rozmawiam z Polakiem, to przede wszystkim powiem o Sławomirze Mrożku – jego sposób widzenia świata i specyficzny humor, jego styl wywarł na mnie ogromny wpływ. Jako dwudziestotrzylatek w szkole teatralnej reżyserowałem jednoaktówkę Strip-Tease, a wiosną 1989 roku (u schyłku komunizmu) wystawiliśmy sztukę Emigranci, którą graliśmy potem przez dziesięć lat. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych widział ją w Pradze sam autor i było to dla mnie wielkie przeżycie.
A.J.: Byłem wówczas dyrektorem Instytutu Polskiego w Pradze, zaprosiłem Mrożka i towarzyszyłem jemu i jego żonie podczas całego pobytu. Dodam tylko, że po spektaklu był wyraźnie poruszony i powiedział, że była to najlepsza inscenizacja Emigrantów, jaką widział. A on – jak wiadomo – niewiele mówi, ale jeśli już, to tylko szczerze…
M.L.: Bardzo to miłe… Pamiętam też, jakie wrażenie wywarła na mnie jego powieść Ucieczka na południe, choć czytałem ją bardzo dawno; podobnie było z wieloma innymi tekstami. Źródeł inspiracji mieliśmy więcej, nie tylko z czeskiej czy polskiej strony. Bardzo duży wpływ wywarły na nas również teksty Ilfa i Pietrowa, które wydawały nam się bardzo aktualne, bo chociaż powstały znacznie wcześniej, to sytuacja społeczno-polityczna, w jakiej żyliśmy, była dość podobna.
A.J.: Was, podobnie jak wspomniane czeskie duety, bardzo trudno zaszufladkować. Nie jest to ani „czysty” teatr, ani „czysty” kabaret, tylko „coś pomiędzy”, w dodatku z autorskimi tekstami i szczególnym typem aktorstwa. Może na tym polega ta czechosłowacka specyfika?
M.L.: To prawda. Nas nigdy nie interesował teatr w klasycznym tego słowa znaczeniu. Raczej robiliśmy coś, co Czesi nazwali terminem text-appeale, czyli na scenie prezentowaliśmy widzom wyłącznie własne teksty, nigdy cudze. Dlatego też nigdy nie wcielaliśmy się w żadne postaci, nie odgrywaliśmy dramatycznych ról. Prezentowaliśmy się po prostu jako my sami. To wymagało szczególnego typu aktorstwa, które można było udoskonalać tylko poprzez częste występy. Były takie okresy, kiedy niemal codziennie wychodziliśmy na scenę i w taki sposób zdobywaliśmy doświadczenie.
A.J.: Na ile był w tych występach obecny element improwizacji?
M.L.: To dobre pytanie. Sposób, w jaki prezentowaliśmy swoje teksty czy dialogi, oczywiście ewoluował. Kiedy zaczynaliśmy, byliśmy bardzo odważni, czy wręcz bezczelni, więc przed występem pisaliśmy sobie tylko kilka tematów, o których chcieliśmy mówić, a potem wychodziliśmy na scenę i w stu procentach improwizowaliśmy. Potem jednak doszliśmy do wniosku, że dobrze byłoby coś wcześniej przygotować, bo takich improwizacji nie da się powtórzyć. W końcu pisaliśmy już całe teksty, a element improwizacji ograniczał się do drobnych zmian zależnych od sytuacji w trakcie występów. Czasem takie zmiany wchodziły później do kolejnych wersji tekstów, jeśli uznaliśmy, że sprawdzają się w odbiorze. Czyli w sumie teksty przez cały czas ulegały pewnym zmianom, były ulepszane. Jednak pod koniec naszej współpracy znów powróciliśmy do całkowitej improwizacji, ale tylko w przypadku nagrywanych i później montowanych programów radiowych. Tak powstał na przykład czterdziestoodcinkowy serial radiowy pod tytułem Szkoła życia, w którym tłumaczyliśmy, jak się zachować po włamaniu albo podczas wizyty w domu publicznym itp. To były dialogi oparte na czystej improwizacji, ale po tak długim okresie współpracy mieliśmy już tyle doświadczenia, że mogliśmy sobie na to pozwolić.
A.J.: Po latach sześćdziesiątych przyszła „normalizacja” i wiem, że nie było panu łatwo. Z drugiej jednak strony dla satyryka ten okres był chyba inspirujący, bo tylu absurdów i kuriozów dziś już nie ma.
M.L.: Całkiem bez żalu pozbyłbym się tych źródeł inspiracji, gdyby to było możliwe. Była to tak wielka ingerencja w nasze życie zawodowe i prywatne, że nieodległym słowem jest „likwidacja”. Najpierw z dnia na dzień wyrzucono nas z teatru w Bratysławie, potem jakimś cudem jeszcze przez dwa lata mogliśmy występować w Czechach i na Morawach, ale i to się skończyło. Kiedy zastanawialiśmy się, co dalej, otrzymaliśmy na wpół konspiracyjną propozycję pracy w zespole operetki w Bratysławie. Trudno sobie wyobrazić coś bardziej odległego od tego, co do tej pory robiliśmy, ale nie było wyboru. Spędziliśmy tam kilka lat i nawet udało nam się zrobić parę własnych spektakli – nie autorskich, ale adaptacji tekstów, które miały jakąś wartość. Pierwsze własne teksty mogliśmy zaprezentować naszej publiczności dopiero po siedemnastu latach. Nie muszę się tego okresu wstydzić i nie był to całkiem zmarnowany czas, ale też na pewno nie był tym, czego chcieliśmy i do czego dążyliśmy.
A.J.: Już od ponad dwudziestu lat mamy wolność, ale wciąż pobrzmiewają – także w środowisku artystycznym – nutki nostalgii po tamtych czasach, kiedy ponoć państwo było opiekuńcze, hojnie finansowało kulturę i wspierało artystów. Czy zdarza się panu czasem też tak myśleć, czy przeciwnie – jako „przedsiębiorca w sferze kultury” jest pan zadowolony?
M.L.: Nie mogę powiedzieć, że jako „przedsiębiorca w sferze kultury” nie mam problemów, ale się z nimi liczyłem. A ta nostalgia to bardzo ciekawy fenomen, mam wrażenie, że coraz częstszy i to nawet wśród ludzi, którzy nie zaznali komunizmu. A ci, którzy go przeżyli, wspominają swoją młodość i gwarancje socjalne. Mówią na przykład, że nie było bezrobocia, ale nie dodają, za jaką cenę, i że istniały nakazy pracy. Mówią też, że była darmowa służba zdrowia, choć przecież wszystkim nam potrącano na nią pieniądze z pensji. Logiczne jest, że człowiek wspomina tylko to, co było przyjemne, a to, co nieprzyjemne, wyrzuca z pamięci.
A.J.: Jak pan przeżywał podział Czechosłowacji?
M.L.: Miałem zawsze silne związki z kulturą czeską, jak wielu innych naszych artystów, więc nie byłem zwolennikiem idei podziału. Wydawało mi się, że to po prostu strata. Słowacy jednak zawsze w historii dążyli do uzyskania własnej podmiotowości. W 1969 roku – można powiedzieć, że na grobie Praskiej Wiosny 1968 roku – udało się wywalczyć federację, co zostało uznane za wielkie zwycięstwo. Paradoksalnie dwadzieścia lat później, po upadku komunizmu, to właśnie federacja stała się naszym największym wrogiem. Jednak krótko po aksamitnej rewolucji wszystko zmierzało w stronę podziału. Oczywiście każdy to widzi i opisuje z trochę innej strony (dla jednych ojcem podziału był Václav Klaus, dla innych Vladimír Mečiar), ale federacja się podzieliła i postały z niej dwa małe kraje. Z rynkowego punktu widzenia – także dla artystów – to zmiana na gorsze, bo zmniejszyły się rynki, ale na szczęście nie towarzyszyła tej zamianie żadna tragedia. Choć na początku nie wyglądało to u nas optymistycznie (reżim Vladimíra Mečiara i cała ideologia „mecziaryzmu” kierowały nas nie tam, dokąd chciałem, czyli na Zachód, lecz na Wschód). Jednak na szczęście im się nie udało.
A.J.: Widzi pan jakieś pozytywne strony podziału?
M.L.: O tym może powinni mówić ekonomiści. Przed podziałem trwały niekończące się dyskusje: kto do kogo dopłaca, czy Czechy do Słowacji, czy Słowacja do Czech. Gdyby nie podział, byłby to zapewne wciąż główny temat. Za to po podziale można już było kraść bez wzajemnej kontroli, która jednak stanowiła pewien hamulec. W swoim zawodzie nie miałem wrażenia, żeby Czesi nas w jakikolwiek sposób ograniczali czy nami manipulowali, ale pewnie było tu sporo ludzi, którzy mieli poczucie, że Praga im podcina skrzydła.
A.J.: Miałem na myśli bardziej sferę świadomości… Odnoszę wrażenie, że posiadanie własnego państwa, pokonanie „mecziaryzmu” własnymi siłami, a potem sukces transformacji i pomyślne wprowadzenie euro bardzo pozytywnie wpłynęło na społeczną psychikę. Widać to szczególnie w młodszym pokoleniu, które ma dużą pewność siebie.
M.L.: To bardzo ważne, żeby pewność siebie i poczucie własnej wartości jeszcze wzrastało. Mnie się wydaje, że mimo tego, o czym pan mówi, wciąż jeszcze mamy takie kompleksy niższości, których wcale nie musielibyśmy mieć. I takie wady, których powinniśmy się jak najszybciej pozbyć. Dam konkretny przykład: cała sfera usług. Brzmi to pewnie bardzo komunalnie, ale dla państwa i jego obrazu w świecie to niezwykle ważna dziedzina. Nauka, która wyciągnęła Austrię z biedy, była następująca: tak robić wszystko, aby każdy turysta chciał do nich wrócić. U nas zaś często mam wrażenie, że w taki sposób obsługujemy gości, żeby już nigdy tu nie wrócili – choć uważamy siebie za najgościnniejszy naród świata.
A.J.: Jakie to dla pana uczucie być Europejczykiem?
M.L.: Wspaniałe! To niesamowite, że już nie trzeba pokazywać paszportu na granicach i trząść się, czy celnicy czegoś nie znajdą. Oczywiście wiele osób może powiedzieć, że oni nigdzie nie jeżdżą, więc nie jest im to do niczego potrzebne. Ale tak to już jest z wolnością. G.B. Shaw powiedział, że wolność oznacza też wielką odpowiedzialność i dlatego ludzie tak jej się boją.
A.J.: Czy to, co pana irytuje w otaczającym świecie, stanowi dla pana twórczą inspirację?
M.L.: Nie, może najwyżej w felietonach, które pisuję regularnie od dziesięciu lat. Ale i tam patrzę na świat z punktu widzenia humorysty, nie politologa. Jeśli zaś chodzi o teatr, to często przypisywano nam z Satinským jakieś karykaturalne spojrzenie na świat, o co się nie bardzo staraliśmy. Nas raczej bawił ten humor, który wychodził z dada, nonsensu czy absurdu, a nie prosta aktualność. Jednak w komunizmie często tak było, że to, co człowiek powiedział na scenie, stawało się polityczne, choć wcale mu o to nie chodziło. Ludzie tego potrzebowali – nieraz wystarczyło wyjść na scenę i powiedzieć „dobry wieczór”, żeby publika zaczynała klaskać.
A.J.: Jaka tradycja humoru jest panu najbliższa? Brytyjska?
M.L.: Zaczynaliśmy od humoru studenckiego, a więc właśnie wywodzącego się z nonsensu. Wspominałem już Rosjan, Ilfa i Pietrowa, ale też ważny jest też dla mnie Gogol. Z zachodnich mogę wymienić nazwiska humorysty Jamesa Tarbera albo Francuza Jacques’a Tatiego, który co prawda nie występował często, ale był bardzo inspirujący. Albo też cała plejada włoskich aktorów komediowych, jak Alberto Sordi czy Vittorio Gassman – tacy pojawiają się raz na sto pięćdziesiąt lat, a my mieliśmy szczęście podziwiać ich w filmach…
A.J.: Ile miejsca w pańskiej twórczości zajmuje kwestia słowackiej mentalności i różnych narodowych stereotypów czy mitów?
M.L.: Interesowały nas zawsze i nawet wspólnie z Satinským napisaliśmy na ten temat sztukę pod tytułem Nasz przyjaciel Rene. Była to analiza słowackiego charakteru narodowego, ale tydzień przed premierą skonfiskowała ją nam cenzura, więc wystawiona została dopiero dziesięć lat później, już po upadku komunizmu. Myślę, że tam dokonaliśmy najpełniejszej wiwisekcji problemu słowackiego i sztuka ta jest mi chyba najbliższa spośród wszystkiego tego, co wspólnie napisaliśmy.
A.J.: Jak dziś wygląda w Słowacji opozycja między kulturą wiejską a miejską?
M.L.: Mój przyjaciel Tomáš Janovic powiedział, że komuniści chcieli zlikwidować różnice między miastem a wsią, ale przy okazji zlikwidowali różnice między miastem a miastem. Dawniej była to szalenie istotna opozycja, ponieważ nasza kultura jest z natury bardzo rustykalna, zrodziła się w środowisku wiejskim, bo miast nie było zbyt dużo, a jeśli już, to raczej małe miasteczka. Sądzę, że dopiero nasze pokolenie zaczęło tworzyć kulturę oddającą charakter środowiska miejskiego. Bo my już tu się urodziliśmy, nie przyszliśmy ze wsi do miast, jak większość pisarzy słowackich, w których potem ta wieś w jakimś sensie pozostała aż do śmierci. My natomiast patrzyliśmy na wieś jak na coś odległego i nam nieznanego – co wprawdzie może być piękne, ale było to już spojrzenie z zewnątrz, bardziej „turystyczne”. Niedawno skończyłem siedemdziesiąt lat; pokolenia twórców urodzonych później to już przeważnie ludzie miast, więc obecnie to właśnie w miastach tworzy się kultura. Wieś jest teraz głównie tym, czym była i dla mnie – miejscem weekendowego wypoczynku.
A.J.: Czy istnieje jakaś specyfika słowackiego poczucia humoru? Na przykład w porównaniu z czeskim?
M.L.: Nie bardzo lubię mówić o jakimś słowackim, czeskim czy angielskim poczuciu humoru. Wydaje mi się, że to jest trochę inaczej, że to kwestia bardziej indywidualna i środowiskowa. Ale na pewno można mówić o humorze słowackim jak o zjawisku historycznym czy literackim. Nigdy nie byliśmy w tym szczególnie mocni, w naszej literaturze nie było zbyt wielu dobrych humorystów czy satyryków, w XX, XIX wieku czy wcześniej. Pod tym względem nie mogliśmy się równać z Czechami – oni mieli na przykład Haška, a u nas nikogo takiego nie było (pewnie dlatego, że był on typowym „produktem” miasta). Jeszcze w połowie ubiegłego wieku słowacki humor ograniczał się do jednego typu, tak zwanego „ludowego gawędziarza”. Nie wiem, czy w Polsce ten typ jest znany – na scenę wychodził człowiek ubrany przeważnie w jakiś strój ludowy i opowiadał wesołe historyjki. Oddawały one oczywiście charakter regionów, z których ci ludzie pochodzili. Było to w istocie podobne do czegoś, co dziś znów zrobiło się modne i co nazywa się stand-up comedy. Aż do lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku zjawisko to było u nas bardzo popularne i stanowiło praktycznie jedyną tradycję humoru scenicznego. Ponadto w pierwszej połowie XIX wieku mieliśmy utalentowanego komediopisarza Jana Chalupkę, ale ponieważ wtedy u nas nie istniały teatry, więc zasięg jego twórczości był początkowo niewielki i dopiero znacznie później jego sztuki pojawiły się na słowackich scenach i grywane są do dziś. W sumie była to jednak dość uboga tradycja – wyłącznie rustykalna, wiejska, będąca pochodną charakteru kraju. Dopiero nasze pokolenie wprowadziło inny typ humoru, pochodzący już ze środowiska miejskiego i porównywalny tematami czy stylami z tym, co istniało w bliższych nam czy dalszych krajach.
A.J.: Bratysława jeszcze na początku XX wieku była miastem wielonarodowym i wielokulturowym – mieszkali tu Słowacy, Węgrzy, Żydzi, Niemcy. O tym wiedziałem, ale dopiero przed rokiem w książce Miasto, które zginęło przeczytałem, że w tym okresie ludność słowacka Bratysławy stanowiła niecałe dwadzieścia procent mieszkańców.
M.L.: Istotnie, było to wielonarodowe i wielokulturowe miasto, które po roku 1918 chyba przypadkowo stało się stolicą Słowacji. Symbolem żywiołu słowackiego, kultywowania świadomości narodowej i naszej tożsamości był bowiem środkowo-słowacki Martin. Możliwe nawet, że ludzie stamtąd poczuli się dotknięci taką decyzją, skoro jeszcze w 1919 roku ludność słowacka Bratysławy była nie tylko w zdecydowanej mniejszości, ale także nie miała decydującej pozycji w mieście. To byli przeważnie właściciele małych winnic, drobni kupcy z targu czy rzemieślnicy. W latach dwudziestych miasto zaczęło się słowakizować, choć następowało to z pomocą czeską: powstał na przykład Teatr Narodowy, najpierw z czeskim zespołem, potem też słowackim, zaczęły wychodzić różne słowackie czasopisma. Trzeba jednak dodać, że zaraz po wojnie nie była bez szans idea stworzenia „wolnego miasta Bratysława”, z dużym portem rzecznym na Dunaju, niezależnego od okolicznych państw. Wcześniej było to letniskowe, wypoczynkowe miasto, z którego korzystali mieszkańcy pobliskiego Wiednia i niedalekiego Budapesztu. Można było przyjechać i na dwa–trzy dni schować się z przyjaciółką w jakimś dyskretnym pensjonacie.
A.J.: Czy coś z tej wielokulturowości przetrwało do dziś?
M.L.: Sądzę, że nic, albo bardzo niewiele. Jednak w ostatnich latach (bo w okresie komunistycznym było to niemożliwe) pojawiają się różne inicjatywy przywracania tego, co jeszcze się da, choćby pamięci. Odtworzono na przykład pomnik Marii Teresy, który kiedyś stał w Bratysławie, ale którego nawet ja nie pamiętałem, bo na tym miejscu stanął generał Milan Štefánik – tego za komuny też usunięto, choć przecież nie był żadnym ciemiężycielem…
A.J.: Pomniki w Europie Środkowej nie miewają zbyt długiego życia…
M.L.: Tak, to dla nas typowe. My właściwie powinniśmy stawiać tylko pomniki zwierząt – koni, ptaków – bo one nawet po latach nikomu nie przeszkadzają. Większości rzeczy nie da się już jednak przywrócić. Nawet tego, co jeszcze sam pamiętam, czyli starego podgrodzia bratysławskiego zamku, które w siedemdziesięciu procentach zostało zniszczone na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku podczas budowy Mostu SNP przez Dunaj. Był wtedy pewien opór społeczny, ale nie przyniósł skutku, władze nie zmieniły decyzji. Most miał się stać symbolem nowych czasów oraz stanowić przeciwwagę dla feudalnego Zamku i pobliskiej katedry.
A.J.: Naprawdę sądzi pan, że chodziło tu o zniszczenie pamięci, a nie o zwykłą głupotę czy czyjeś ambicje?
M.L.: Naprawdę tak uważam, choć nikt by się do tego nie przyznał. W dodatku działo się tak nie tylko w Bratysławie. Wspominałem przed chwilą, że centrum słowackiej tożsamości narodowej stanowił Martin (dawniej Turčiansky Svätý Martin). Tam komuniści w latach pięćdziesiątych całkowicie świadomie zbudowali wiele fabryk (przemysł ciężki, maszynowy, zbrojeniowy), bo chcieli miasto na siłę sproletaryzować i zmienić jego tradycję. Słowacja wcześniej była krajem rolniczym, wiejskim i nie posiadała klasy robotniczej, więc dla celów ideologicznych trzeba było ją stworzyć. No i sproletaryzowano w taki sposób Martin, niszcząc jego charakter skarbca słowackości, a podobny los spotkał wiele innych miast i miasteczek. Bratysława jednak ucierpiała najwięcej, choć dawniej nie była tak bardzo słowacka – pewnie właśnie dlatego, bo chodziło tu o zniszczenie austro-węgierskiej historii i „obcej” pamięci miasta. Zniszczono na przykład całą dzielnicę żydowską…
A.J.: Która przecież w przeważającej części przetrwała wojnę i zniszczono ją dopiero po jej zakończeniu…
M.L.: Tak, sam jeszcze ją pamiętam, chodziłem tam jako dziecko. Były to małe domki ze sklepikami – już co prawda nieczynnymi, z oknami i drzwiami zamkniętymi na żelazne sztaby, ale jeszcze stały…
A.J.: Jak dzisiaj można przywracać pamięć Bratysławy? Wirtualnie? Przy pomocy literatury?
M.L.: Na pewno proces przywracania pamięci jest potrzebny, bo jej likwidacja była celowa. Gdy chodziłem do pierwszej klasy, w 1946 roku, połowa moich kolegów nosiła niemieckie nazwiska, a jedna trzecia – węgierskie. Dziś Niemca w Bratysławie już pan nie znajdzie, a Węgrzy w większości mieszkają na Wyspie Żytniej na wschód od miasta. Można więc powiedzieć, że słowakizacja Bratysławy się udała, choć kosztem znacznego zubożenia kultury tej przestrzeni.
A.J.: Można jeszcze dziś mówić o jakiejś specyfice kultury Europy Środkowej, czy to już przeszłość?
M.L.: Być może przesadzam, ale wydaje mi się, że z Europy Środkowej, o której tyle mówiliśmy jeszcze przed dwudziestu laty, została dziś jakaś Atlantyda. Jeszcze ją wspominamy, jeszcze czasem spod wody wyłaniają się jakieś kształty, które nie do końca potrafimy rozpoznać, ale to coraz bardziej ulotne odczucie. Ta prawdziwa, żywa Europa Środkowa już chyba się skończyła, wraz z odejściem monarchii austro-węgierskiej, choć w różnych naszych miastach pozostały jeszcze jej ślady.
Ze słowackiego przełożył Andrzej S. Jagodziński
Copyright © Herito 2020