Fotografia w sepii. Widok na Odrę z brzegu rzeki.

Odra

Próba wody

Publikacja: 6 października 2023

NR 50 2023

TAGI DO ARTYKUŁU

DO LISTY ARTYKUŁÓW

Pisanie o rzece musi być pisaniem o czasie. Z powodów heraklitejskich, rzecz jasna, ponieważ nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki. I nawet nie chodzi o to tylko, że ona sama jest w ruchu, płynie i się zmienia. W ruchu przecież jest i wchodzący.

„ŚMIERĆ WROGOM ODRY” – taki napis pojawił się niedawno na nabrzeżu w Opolu, w miejscu, gdzie rodziny często wybierają się na niedzielny spacer. Mniej więcej w tym samym czasie zorganizowało się Plemię Odry, ruch na rzecz nadania jej osobowości prawnej, skupiający proekologicznych aktywistów i obywateli. Zaczął działać bardzo prężnie zaraz po tym, kiedy Polskę obiegły informacje o zatruciu rzeki, w wyniku którego padły tysiące ryb i innych stworzeń, a woda osiągnęła fatalny stan skażenia.

Niedaleko pierwszego napisu można zobaczyć kolejny, jakby podpis do poprzedniego: „FANATYCY ODRY”. Czyżby chodziło o rzekę? Poetyka tego hasła odsyła jednak w pierwszej kolejności do innych skojarzeń. Może chodzi o wrogów klubu piłkarskiego Odra Opole albo nie tyle klubu, ile kibiców? Ale kto może być ich wrogiem? Wisła Kraków, Warta Poznań? A może właśnie rzeki trzymają się razem, przeciwko, powiedzmy, fabrykom (Azoty Kędzierzyn), niekiedy zatruwającym rzekę? Ale pewnie jest inaczej i konfiguracje waśni pomiędzy klubami nie zależą wcale od nazwy. Jedne z nich są „odwieczne”, inne zaś zależne od sezonu. Tak czy inaczej, hasło brzmi radykalnie i agresywnie. Pojawiło się w dziwnej zbieżności z organizowanym właśnie przez aktywistów Marszem dla Odry, na którym grupka młodzieży niosła brzegiem transparent „WODA TO MY”. Kiedy spojrzymy na leniwy i lekko zamulony nurt płynącej obok rzeki, nie wydaje się, aby ona sama była zbyt agresywna, czy choćby radykalna, ale jak wiadomo, pozory mylą.

Pisanie o rzece musi być pisaniem o czasie. Z powodów heraklitejskich, rzecz jasna, ponieważ nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki. I nawet nie chodzi o to tylko, że ona sama jest w ruchu, płynie i się zmienia. W ruchu przecież jest i wchodzący. Ten, który wchodzi do rzeki teraz, nie jest już tym, który wszedł do niej jako dziecko.

Pamiętam, kiedy kąpałem się w odrzańskim Kanale Ulgi w latach siedemdziesiątych. Wykrojono tam niewielkie kąpielisko, co było wspaniałym rozwiązaniem w upalne dni. Trawa, miejsce na piknik, łagodne zejście do wody, nieduża głębokość. Kąpałem się tam z ojcem, to były tereny dobrze mu znane. Kilkadziesiąt metrów dalej, między Odrą a Kanałem Ulgi właśnie, sztucznie wykonanym przez niemieckich inżynierów w celu regulowania poziomu rzeki i zasilanym z niej wciąż świeżą wodą, stał dom, w którym zamieszkał po przyjeździe ze Lwowa. Wówczas wszedłem pierwszy raz do Odry. Czy taki chrzest oznacza, że stałem się jednym z przedstawicieli plemienia?

Podobno kiedy moi dziadkowie przyjechali tu transportem kolejowym w 1945 roku, dziadek zaczął w rzece łowić ryby ze swoimi kolegami z Łyczakowa. Łapał w niej raki. Mój ojciec uczył się w Odrze pływać i doskonale się w tym wytrenował, wygrywał kolejne międzyszkolne zawody. Rzeka, jak mówili, była wtedy czysta, a potem ją zatruto. Wygląda więc na to, że o ile przed wojną niemiecki przemysł nie zabił odrzańskich raków, o tyle potem zabiła je Polska. Polska powojenna zatruła Odrę. Prawdopodobnie z pewnym udziałem Czech, gdzie się Odra rodzi.

Mój dziadek ze Lwowa był jednym z pierwszych, którzy odtwarzali po wojnie opolski ogród zoologiczny. Dzikie zwierzęta, młode lub w trakcie rekonwalescencji, mieszkały czasem w pokoju mojego ojca. W sąsiedztwie dziadek był znany: jakimś cudem zachował niektórych swoich lwowskich kolegów, tak jakby część Łyczakowa przeniesiono na opolskie Zaodrze, które wkrótce zyskało miano najbardziej bandyckiej dzielnicy miasta. Miejscowa drużyna piłki nożnej nazywała się Lwowianka. Później dziadek chodził z moim ojcem na mecze Odry. Byli kibicami, a piłkarzy, którym dopingowali i których wygwizdywali, znali z tego samego podwórka.

Wiele lat później zobaczyłem w internecie filmik, nakręcony tuż przed wojną przez niemiecką parę młodą płynącą w dół Odry na kajakach w podróż poślubną. Film wydaje się amatorski, czarno-biały, a ogląda się go lepiej niż wiele dzisiejszych folderów promujących region. Młodzi nowożeńcy w czarnych strojach kąpielowych. Opalone blondwłose ciała, wysportowane sylwetki, biwak nad wodą, wspólna kąpiel. Są jak bogowie. Erotyzm tej młodości jest uwodzicielski. Mijane miasta są wspaniałe i majestatyczne. Widać tu ceglane gmachy i wieże katedry w Opolu, przęsła nowoczesnych mostów, śluzy i błyszczącą stal jazów, piaszczyste łachy i mielizny, pochylone nad nurtem rzeki wierzby, odlatujące czaple i żurawie. Dzika przyroda i nowoczesne stalowe konstrukcje. Ozdobione swastykami mijane znaki potęgi cywilizacyjnej niemieckiego państwa i ta łopocząca na rufie brezentowego kajaka mała czerwona flaga ze swastyką. Dopiero po chwili zdajemy sobie sprawę, że film to element machiny propagandowej ówczesnej Trzeciej Rzeszy. Ci młodzi, wysportowani ludzie, chętnie pozujący nago na brzegu, zapewne starali się żyć w zgodzie z naturą i wsłuchiwali się w to, co szepcze do nich starogermańska rzeka. Mitologia przemawiała głosem syren, nimf, topielic i runicznymi znakami, których poszukiwali przy brzegu. Przyjdzie kilka lat, jednych z najstraszniejszych lat w historii świata, kiedy te leśne i rzeczne bóstwa ruszą na łowy. Rzekami będą płynąć trupy. Niemiecka para zginie lub będzie zmuszona do ucieczki daleko na Zachód, a do Opola przyjadą wygnani ze swojego ukochanego Lwowa (miasta bez rzeki, miasta z rzeką podziemną) moja babcia, dziadek i ich troje dzieci.

Odra pojawia się w polskiej literaturze wyraźniej dopiero po 1945 roku. Podobnie zresztą z malarstwem – nie znam nadodrzańskich pejzaży polskich artystów sprzed 1945 roku. Oczywiście, lokalni twórcy pisali wcześniej o Odrze, ale nie są to kanoniczne dla Polaków utwory. O ile więcej w polskiej literaturze Niemna, Dniepru, Czeremoszu, Wilejki czy Wisły! Odra w polskiej kulturze jest, że tak powiem, rzeką poniemiecką. Minęło zaledwie kilkadziesiąt lat, odkąd mieści się w granicach polskiego państwa. W 1946 roku w Opolu odbyły się symboliczne zaślubiny z rzeką. Nowy ludowy rząd, a właściwie Małżonek w osobie niesławnego prezydenta Bieruta, wrzucił do wody pierścień. Od tamtej pory coraz więcej jest polskich dzieł powstających nad Odrą i traktujących o Odrze. Ale jej fenomen nie wiąże się z językiem, którym się o niej mówi czy pisze. Rzeki są fascynujące, bo ich imiona rzadko się zmieniają, nawet kiedy nowy lud najedzie ich dorzecze i osiądzie nad ich brzegami, eksterminuje czy zmusi do ucieczki poprzednich mieszkańców. Rzeki to czas, to trwanie. Najeźdźcy się zmieniają, rzeki nie. Najeźdźcy pobiegną dalej albo osiądą i sami zostaną najechani. Nazwy rzek funkcjonują w kilku wersjach, ale rdzeń mają ten sam. Dlatego fenomen Odry – Oder, opisywanej w języku czeskim, niemieckim czy polskim, istnieje i będzie istniał ponad barierami językowymi. Po polsku zapisano przy tym jedynie najnowszy rozdział jej biografii. A odwołanie do starosłowiańskiej bogini i w nazwie powołanego we Frankfurcie i Słubicach Uniwersytetu Viadrina jest być może najlepszym mostem, jaki został na niej zbudowany.

Odra jest rzeką graniczną. Ale rzeki, mimo że od wieków rozdzielają państwa i ziemie, są przecież niepokorne. Zmieniają swój bieg, dlatego granica przez nie stanowiona nie zawsze jest stała. Tak się dzieje czasem w górach, kiedy Dunajec zabierze lub da Polsce kilkanaście metrów kwadratowych żwiru. Kiedy spojrzymy na starorzecze Odry, rozmaite jej dawne meandry, malownicze martwe odnogi, stare koryta, zobaczymy, jak bardzo nam zależało, żeby nareszcie ustalić, którędy będzie płynęła, i przekonać samych siebie, że na jej brzegu jesteśmy bezpieczni. Kiedy Odra wylała w Opolu w 1997 roku, chciała zrobić to, co zwykle: znaleźć sobie nową drogę, bardziej na zachód od dotychczasowej. Po powodzi wepchnęliśmy ją do starego koryta. Inaczej musielibyśmy przebudować całe miasto, zmienić je po raz kolejny jak średniowieczne Opole, gdzie Stara Odra to dziś kanały, niektóre istniejące, niektóre zarośnięte i suche. A my już nie zmieniamy miast dlatego, że tak chce rzeka.

Nie wymażemy z jej biografii poprzednich rozdziałów, na zawsze pozostanie w nich na przykład fakt, że to właśnie nad Odrą, w Szczecinie, urodziła się Katarzyna Aleksiejewna Wielka, słynna caryca Rosji. Prawdopodobnie i ona należy do „plemienia”, pewnie nawet powinna się znaleźć w jego zarządzie, choć dla niej samej miejsce urodzenia, dość zresztą przypadkowe (ojciec, oficer, akurat tam stacjonował), nie odgrywało nigdy większej roli. Nazywana przez Woltera (którego sowicie opłacała za polityczne artykuły) „Semiramidą Północy”, za swoje wyjątkowe zasługi została odznaczona Wielkim Orderem Orła Białego w Polsce i Wielkim Orderem Orła Czarnego w Prusach. To ona według Diderota zapisywała swoje idee na skórze poddanych. Ciekawe, czy jako dziecko często słyszała magiczne słowo „Oder”, czy zapadło jej ono w pamięć. Do Rosji pojechała przecież jako piętnastolatka.

„Oder” po niemiecku znaczy „albo, lub, bądź, a, inaczej, czy”. Świetnie nadaje się więc na nazwę dla rzeki granicznej. Łatwo sobie wyobrazić, jak na środku mostu ktoś żąda od nas, żebyśmy wybrali, zdecydowali. Mamy do wyboru jeden bądź drugi brzeg, tę lub tamtą ziemię, ten czy inny język, białego albo czarnego orła. Tę albo inną cywilizację, mentalność, sposób życia. Caryca Katarzyna jest znana w Polsce jako ta, która dokonała rozbiorów Rzeczypospolitej Rozbiór, czyli podział, dzielenie, albo – albo. Radykalne w swojej wymowie Entweder – Oder, jak tłumaczy się tytuł esejów pewnego Duńczyka.

Granica do dziś jest bardzo wyraźna, Odra oddziela przecież świat języków słowiańskich, ciągnący się aż po Kamczatkę, od świata języków germańskich, który z kolei sięga po Alaskę; tam znów je rozdziela cieśnina Beringa. Odra i cieśnina Beringa mają ze sobą coś wspólnego – bardziej dzielą, niż łączą. Mimo że granice w ramach Unii Europejskiej są niemal niewidzialne, to położony po niemieckiej stronie Berlin (ledwie sześćdziesiąt kilometrów od rzeki) leży nadal w innej przestrzeni, charakteryzuje się inną energią, jakby oba brzegi Odry należały do innych kontynentów. Jego kosmopolityzm, choć zawiera wyraźny polski (i słowiański) element, zdaje się zupełnie niezainteresowany położonym za rzeką sąsiadem, tak jakby zwrócony był cały na Zachód. Dla młodzieży rozmawiającej w parkach i nad kanałami w wielu językach Polska jest niemal terra incognita (ubi leones). Mieszkańcy pierwszej miejscowości na zachodzie Alaski być może mają podobną wiedzę o rosyjskich sąsiadach zza cieśniny Beringa: ktoś tam kiedyś był i opowiada przy stole niesamowite, trochę straszne, a trochę śmieszne historie. Niby jesteśmy podobni, ale zarazem jakże inni. Albo – albo.

Po polsku słowo „odra” jest nazwą choroby zakaźnej, opanowanej w tej chwili na świecie częściowo dzięki szczepionce (mimo stosunkowo powszechnej dostępności szczepień na przykład jeszcze w 2017 roku z powodu odry umierało dziennie ponad 300 osób)[1], choć wciąż nie ma na nią skutecznego leku. To ta sama choroba, która jest odpowiedzialna za niemal całkowite wyniszczenie rdzennej ludności obu Ameryk. Wydaje się więc, że w obu językach semantyka naszej rzeki nie jest kojarzona najlepiej.

W czasie wielkiej powodzi w 1997 roku wstąpiłem do Odry po raz drugi, byłem już kimś innym. Wtedy także mieszkaliśmy tuż obok rzeki, może pięćdziesiąt metrów od brzegu, i obserwowaliśmy, jak poziom wody zmienia się z godziny na godzinę. Pamiętam panikę ludzi, biegających wokół i krzyczących, żeby uciekać, bo „za chwilę będzie tu pięć metrów wody”. Nasze służbowe nauczycielskie mieszkanko mieściło się na parterze budynku instytucji miejskiej. Przeniosłem wszystkie książki na najwyższe półki mebli, ale bez specjalnej nadziei, że to pomoże, kiedy woda wedrze się do środka, i czekałem na rozwój wypadków. W nocy wstrząsał budynkiem huk. Pnie ogromnych, rosnących tuż przy brzegu topól strzelały pod naporem nurtu jak zapałki. Wtedy Odra zalała drugi brzeg miasta, nasz został oszczędzony, choć woda zatrzymała się parę metrów od naszych drzwi i wdarła się do piwnicy. Stała tam jakiś czas, a kiedy po wielu dniach zszedłem zobaczyć, jak wygląda sytuacja, wpadłem w gęstą, sięgającą po pas białą grzybnię, która tam wyrosła. Kilkanaście dni później odbyłem wyprawę do zniszczonej dzielnicy i mojego ówczesnego – zatopionego – zakładu pracy. Płynęliśmy z koleżankami i kolegami wojskową amfibią. Wody dopiero co opadły i ukazały całą prawdę. Asfalt ulic zrolowany w wielkie szarobure bele rzucone tu i ówdzie na mury budynków, powyginane w fantastyczne klucze wiolinowe latarnie uliczne i znaki drogowe, samochody rzucone na wielki stos jak zabawki, ogromne ilości śmieci. Porwane przez nurt i porzucone ciała zwierząt: w koronach drzew, na parapetach, na ogrodzeniach. Cmentarne krzyże wbite w jamy po oknach. Ogromne hałdy towarów wypłukanych z supermarketów. Oblepiająca wszystko szara maź i smród. Gdyby nie muchy, a zaraz po nich miliony komarów, pomyślałbym, że tak wygląda krajobraz po wybuchu apokaliptycznej bomby.

W pomieszczeniach, do których dotarła woda, nie dało się wiele uratować. Meble rozdzierały się w rękach jak namoczony papier. Wszystko było pokryte mazią, organiczną, czasem niemal pulsującą papką. Miałem wrażenie, że rzeka zwymiotowała nasz świat, że wezbrała, bo miała dosyć, przepełniło jej się, nie potrafiła strawić tego, co niestrawne. Na przykład ciała hipopotama. Bo wśród tego, co przyniosła rzeka, był hipopotam z opolskiego zoo, porwany przez wodę. Utonął czy się zatruł? „Tej nocy ludzie słyszeli płacz zwierząt, które woda dosięgała w klatkach. Na moim podwórku, wśród wraków samochodów, w cuchnącej żółtawej mazi skonał hipopotam, na podwórkach sąsiadów tonęły zaś jelenie, kangury, antylopy, zebry i bawoły. Pracownicy zoo w bezsilnym bólu i przerażeniu widzieli, jak ginie ich ogród z ukochanymi zwierzętami”[2] – opowiadał profesor Stanisław Nicieja, jeden ze świadków. Czy hipopotam, jelenie i kangury były wrogami Odry? Czy też wśród zwróconych przez rzekę, „zwymiotowanych” obiektów nie błysnął gdzieś w szlamie pierścień jej oblubieńca, niesławnego prezydenta Bieruta? Kiedy Długosz pisał o Odrze, powiedział, że ma tak na imię, ponieważ odziera ludzi, lasy i pola z łupów i dobytku.

Ogromne rzeki mają ogromną energię, wszyscy żyjący w pobliżu mogą ją odczuwać. Zawsze wyobrażałem sobie rzekę jako wielkiego, niebezpiecznego węża, którego olbrzymie cielsko wije się przez równinę. Kiedy mieszkałem blisko jej brzegu, czułem nocą, że płynie tuż obok, że promieniuje, że porusza się tam w ciemności i marszczy czasem srebrną rybią łuskę na grzbiecie. Często widziałem nadciągające z zachodu chmury i deszcz nad dachami na drugim brzegu, ale ten deszcz zatrzymywał się na rzece, rzeka stanowiła barierę, granicę, niewidzialną tarczę baryczną i magnetyczną. Nad brzegiem było wilgotniej, ziąb był bardziej przeszywający. Rzeka dzieliła świat i czas na dwie strony.

Wtedy, kiedy kąpałem się w niej za pierwszym razem, ojciec wrzucił mnie do wody. Wrzucił mnie z łodzi, którą płynęliśmy. Chciał mnie szybko nauczyć pływać i pewnie pomyślał, że warto w końcu wdrożyć plan awaryjny, ekspresowy i sprawdzony, skoro zawiodły inne: albo się nauczysz, albo zatoniesz. No i ja zatonąłem. Żeby ten stary, tradycyjny sposób nauki pływania zadziałał, dziecko powinno już przynajmniej raz taki tryb ojcowskiej pedagogiki przećwiczyć, być podświadomie gotowe na jakiś zdradziecki zamach, coś w rodzaju wojskowego rozpoznania bojem. Jednym słowem – nie ufać ojcu na sto procent, mając w pamięci jakąś wcześniejszą niespodziankę tego rodzaju. Dziecko powinno być w trybie walki. A ja mu ufałem w stu procentach, nigdy wcześniej nie porzucił mnie w ten sposób, nie zdradził, nie zawiódł i w ogóle wychował mnie na mazgaja. Dlaczego więc nagle wrzuca mnie do wody? Byłem w trybie pokojowym: zaskoczony, zdezorientowany, zdziwiony tak bardzo, że zatonąłem, zanim się zorientowałem, że tonę. Efekt, jak się domyślacie, był odwrotny do zamierzonego: nie dość, że nie nauczyłem się tego dnia pływać, to jeszcze powziąłem głęboką niechęć do wody w dniach następnych i cały proces przedłużył się o kolejne lata. Nie wiem przy tym, czy doświadczenie to nie wpłynęło negatywnie także i na pozostałe fakultety mojej kultury fizycznej, i tak już dość marne. Zapewne zbyt pochopne byłoby stwierdzenie, że to właśnie wtedy nie zostałem sportowcem wyczynowym, okazem zdrowia i tężyzny, ale wręcz przeciwnie: poetą. Natomiast cała lekcja miała pozytywny koniec: NIE UTONĄŁEM całkowicie. Przeżyłem, wydostałem się na powierzchnię. Może dlatego, że było jednak płytko i ojciec wybrał przezornie miejsce, gdzie dam radę stanąć? Może dlatego, że mi ostatecznie – po chwili przyglądania się takiemu żałosnemu mazgajowi – pomógł? Po prostu nie dał mi utonąć. Mój ojciec nade mną czuwał. To była tylko próba wody. I nie utonąłem, myślę, że nie zaliczono mnie do wrogów Odry, że sama Odra mnie do nich nie zaliczyła – zapewne zresztą jestem jej zupełnie obojętny. Dopóki płynie, płynie i bez nas, nieporuszona naszymi obawami, językami, granicami, pamięcią i naszym czasem, w którym nic się nie powtarza.

***

[1] Raport WHO, „Measles cases spike globally due to gaps in vaccination coverage”, 29.11.2018, https://www.who.int/news/item/29-11-2018-measles-cases-spike-globally-due-to-gaps-in-vaccination-coverage [dostęp: 25.06.2023].

[2] Mateusz Majnusz, Opolskie zoo znalazło się pod wodą. 23 lata od powodzi tysiąclecia, 10.07.2020, „Gazeta Wyborcza Opole”, https://opole.wyborcza.pl/opole/7,35086,26117892,opolskie-zoo-znalazlo-sie-pod-woda-23-lata-od-powodzi-tysiaclecia.html [dostęp: 25.06.2023].

O autorach

Tomasz Różycki

Autor dziewięciu tomów wierszy (najnowszy to Ręka pszczelarza), dwóch poematów epickich (ostatni to Ijasz), powieści Bestiarium i Złodzieje żarówek, a także tomów szkiców, m.in. Próba ognia. Błędna kartografia Europy. Jest laureatem Nagrody Fundacji im. Kościelskich, Nagrody Poetyckiej „Kamień” im. Józefa Czechowicza, Nagrody im. Václava Buriana, Nagrody im. Wisławy Szymborskiej oraz tytułu Ambasadora Nowej Europy. Mieszka w Opolu.

INNE ARTYKUŁY TEGO AUTORA

Copyright © Herito 2020