Czarno-biała fotografia. W tle góry, na pierwszym planie stoi Góral. Obok niego duży drewniany krzyż.

Karpaty

Zakarpacie – skraj wszystkich państw

Publikacja: 31 marca 2023

NR 36 2019

TAGI DO ARTYKUŁU

DO LISTY ARTYKUŁÓW

Wieloetniczność i wielojęzyczność stały się fundamentem największego zakarpackiego mitu, którym miło jest się pochwalić przy każdej okazji – tu żyje tyle narodów, mamy taką rozmaitość grup etnicznych i tradycji, jesteśmy wielokulturowi! Jednak nie zawsze sąsiedztwo kultur oznacza wielokulturowość.

 

Mówi się, że jeden mieszkaniec Zakarpacia to przemytnik, dwóch – brygada budowlana, a trzech to nie uświadczysz, bo jeden z nich musi być Węgrem albo Rumunem. Ta anegdota dobrze oddaje specyfikę regionu, który można porównać też do kotła: z jednej strony jest otoczony wysokimi szczytami Karpat, a z pozostałych – granicami czterech państw Unii Europejskiej (Polski, Słowacji, Węgier, Rumunii). Wyobraźcie sobie tylko, co za potrawa może się tu pichcić.

 

Region zapomniany przez stolice

 

Współczesne Zakarpacie zawsze było obrzeżem, skrajem, terytorium przy granicach. We wszystkich państwach, do których w ostatnich stuleciach trafiło, zachowywało charakter strefy przygranicznej, nieskończenie marginalnej i zapomnianej. Charakter obszaru, który się nie przydaje, ale szkoda się go pozbyć, gdzie się nie inwestuje i na który w zasadzie ledwie zwraca się uwagę. Paradoksalnie niegdysiejszy brak zainteresowania stolic dziś zmienił się w plus: cywilizacja przyszła tu późno i niemrawo, dzięki czemu Zakarpacie zachowało dawne tradycje i odrębność.

W Królestwie Węgier Zakarpacie było skrajem północno-wschodnim. Skrajem specyficznym, ponieważ przeważała tu ludność słowiańska. Później, za czasów Austro-Węgier, region też pozostawał na marginesie. Rzecz w tym, że w Austro-Węgrzech gdzieś była Austria, a gdzieś Węgry, dlatego Lwów w Galicji i Czerniowce na Bukowinie – dawniej pod austriacką jurysdykcją – są wspaniałymi, rozwiniętymi miastami, mają teatry i szerokie bulwary, a Użhorod, stolica Zakarpacia, pozostał porządnym, zacisznym, ale niepokaźnym i prowincjonalnym miastem.

Węgry nie inwestowały w Zakarpacie, nie budowały rozwiniętej infrastruktury ani nie dbały o rozwój miejscowej oświaty. Ostatnie w Austro-Węgrzech spisy ludności pokazują, że poziom analfabetyzmu w regionie zakarpackim był nieomal najwyższy w całym imperium. Nie trzeba już nawet dodawać, że w tych czasach na Zakarpaciu nie istniał uniwersytet, a jedyna droga do zdobycia wykształcenia prowadziła przez pełną madziaryzację i kończyła się w Budapeszcie. Skalę hungaryzacji ilustrują losy najlepszego zakarpackiego artysty – Adalberta Erdelego, który pochodził z ukraińskiej rodziny Hryciów, która decyzją ojca około 1900 roku, motywowana węgierskim patriotyzmem, zmieniła nazwisko na Erdélyi („pochodzący z Transylwanii”). Przed młodzieńcem otworzył się świat i możliwości budowania kariery.

Dalekim wschodnim skrajem Zakarpacie było też za Czechosłowacji. O ile w sąsiednich regionach panuje nostalgia za dobrotliwą Austrią, o tyle mieszkańcy Zakarpacia jako złoty okres w swojej historii wspominają czasy Masaryka. Mówią, że Czesi w dwadzieścia lat zbudowali więcej niż Węgrzy przez tysiąc. Precyzyjnie rzecz ujmując, to właśnie wtedy, czyli dopiero sto lat temu, pojawiło się pojęcie Zakarpacia jako odrębnego regionu, wcześniej bowiem mowa była tylko o poszczególnych komitatach. Ponieważ w międzywojennej Czechosłowacji Karpaty tworzyły – z perspektywy Pragi – wschodnią granicę, cały region został nazwany Rusią Pod-karpacką. Dopiero po II wojnie światowej, kiedy znalazł się w Ukraińskiej Socjalistycznej Republice Radzieckiej, zgodnie z nowymi realiami geograficznymi zmieniono jego nazwę na Za-karpacie.

Dziś, w niepodległej Ukrainie, Zakarpacie nadal pozostaje dalekim obrzeżem. Szczególnie że z Użhorodu bliżej jest do jedenastu europejskich stolic niż do Kijowa, a odległość od Donbasu wynosi dokładnie tyle, ile od Amsterdamu. Bez wątpienia zarówno położenie geograficzne, jak i odmienne od reszty Ukrainy doświadczenia historyczne uformowały wyjątkową mentalność miejscowych. Należy dodać, że słowo „wyjątkowy” nie zawsze ma tutaj pozytywne konotacje. Bardzo dokładnie widać to podczas wyborów, kiedy w telewizji kolory na mapie kraju odzwierciedlają upodobania elektoralne. Mieszkańcy Zakarpacia często głosują dość dziwnie, inaczej niż reszta Ukrainy Zachodniej, która cieszy się opinią regionu patriotycznego i proeuropejskiego – na przykład popierają regionalne projekty polityczne, populistów, a nawet partie prokremlowskie. I to w miejscu, z którego perspektywy nawet Lwów – ten symbol zachodniości Ukrainy – leży na wschodzie!

 

Sen o „wielkim” Zakarpaciu

 

Obwód zakarpacki w Ukrainie jest, owszem, największą, ale jednak tylko częścią historycznego Zakarpacia. Po II wojnie światowej dość duży kawałek trafił do Czechosłowacji (a po jej rozpadzie znalazł się w granicach Słowacji) i ciągnie się aż do Spiszu i Praszowa na północy. Właśnie z tych terenów pochodzą zakarpaccy „budziciele” – działacze kulturalno-oświatowi, którzy swego czasu zapoczątkowali narodowe odrodzenie regionu. Dzisiaj we wschodniej Słowacji całkiem spora grupa mieszkańców uważa się za przedstawicieli odrębnej narodowości rusińskiej, choć jest też kilka śladów dowodzących miejscowych związków z Ukrainą, na przykład Muzeum Kultury Ukraińskiej w Świdniku.

Najwyraźniej mówi o tych związkach przynależność wyznaniowa. We wschodniej Słowacji mieszka bardzo wielu grekokatolików, kiedyś był to bowiem obszar mukaczewskiej eparchii greckokatolickiej. Do tej wspólnoty należał także Andy Warhol, wychodźca z Zakarpacia, który stał się jego najbardziej znanym w świecie mieszkańcem. Często wspominają o tym media, a w Użhorodzie na jego pamiątkę otwarto nawet hotel Emigrand w firmowym Warholowskim stylu pop-art.

Religia to jeszcze jeden aspekt wyjątkowości Zakarpacia. Nawet nie wszyscy Ukraińcy wiedzą, że w Ukrainie funkcjonuje nie jedna Cerkiew greckokatolicka, ale dwie. Oprócz Ukraińskiej Cerkwi Greckokatolickiej jest jeszcze niezależna Mukaczewska Eparchia Greckokatolicka bezpośrednio podporządkowana Watykanowi. O ile ukraiński grecki katolicyzm zapoczątkowała unia brzeska z 1596 roku, o tyle Cerkiew Mukaczewska powstała wskutek odrębnej unii użhorodzkiej z 1646 roku. Z prawosławiem wcale nie jest łatwiej. Przypomnijmy, że w okresie międzywojennym, kiedy Zakarpacie wchodziło w skład Czechosłowacji, miejscowi wierni byli podporządkowani Serbskiej (!) Cerkwi Prawosławnej. W dzisiejszych czasach – na skutek konsekwentnej polityki władz sowieckich – absolutna większość tutejszych prawosławnych należy do patriarchatu moskiewskiego. To właśnie rejony, gdzie przeważa ludność prawosławna i gdzie są monastery patriarchatu moskiewskiego, zawsze najgorliwiej głosują na siły prorosyjskie.

Reliktem unii użhorodzkiej jest prawie trzysta tysięcy grekokatolików na wschodzie Węgier. Już od dawna nie mówią oni w języku przodków i uważają się za Węgrów, ale greckokatolickie cerkwie we wsiach wskazują na starą więź z Zakarpaciem. Nawet w Rumunii są terytoria, które mieszkańcy Zakarpacia uważają za historycznie „swoje” – chociażby część regionu Marmarosz, miasto Syhot Marmaroski wraz z okolicznymi wsiami, gdzie nadal mówi się w zakarpackich dialektach, a nazwy miejscowości pisane są też cyrylicą.

 

Wielokulturowość czy wiele kultur?

 

Na Zakarpaciu jest tyle trudnych dla obcego ucha dialektów, że czasem próbuje się je uznać za odrębny język słowiański. Nic dziwnego, że tutejszych mieszkańców niełatwo zrozumieć, skoro bliskość innych krajów i narodów stworzyła w tym kotle bardzo specyficzny koloryt językowy, w którym ukraiński jest wzbogacony – choć niektórzy uważają, że zaśmiecony – zapożyczeniami z języków sąsiedzkich, a mianowicie węgierskiego, rumuńskiego, słowackiego i polskiego. Dodajmy do tego niemieckich kolonistów, czeską administrację, miejscowych Żydów oraz Romów – i wychodzi już taka mieszanka, że  nawet sami mieszkańcy Zakarpacia nie potrafią zrozumieć siebie nawzajem, a co dopiero przyjezdni.

Wieloetniczność i wielojęzyczność stały się fundamentem największego zakarpackiego mitu, którym miło jest się pochwalić przy każdej okazji – tu żyje tyle narodów, mamy taką rozmaitość grup etnicznych i tradycji, jesteśmy wielokulturowi! Jednak nie zawsze sąsiedztwo kultur oznacza wielokulturowość. Węgrzy – największa mniejszość narodowa w kraju (sto pięćdziesiąt tysięcy, co stanowi dwanaście procent ludności) – żyją swoim życiem. Mają własną wspólnotę, węgierskie partie polityczne, Kościół, gazety, radio i telewizję. Często nawet nie znają ukraińskiego i nie interesują się wydarzeniami w Kijowie, bo są całkowicie zorientowani na Budapeszt. Na ich usprawiedliwienie dodam, że wiedza zakarpackich Ukraińców o kulturze węgierskiej, mimo bliskości i historycznych zaszłości, też jest wąska i stereotypowa, nie wykracza poza Budapeszt, Sándora Petőfiego, czardasz i tokaj.

Sytuacja z Rumunią i Rumunami jest jeszcze gorsza. Za czasów Ceaușescu kraj był całkowicie odizolowany, a po upadku komunizmu okazał się tak biedny, że nie dało się tam robić nawet drobnych geszeftów. Z Zakarpacia jeżdżono na Węgry, do Polski i do Jugosławii, ale już nie do Rumunii, bo tam nie można było zarobić. Krążyły tylko jakieś deprecjonujące żarty na temat gór, wozów i Cyganów, ot i cały zestaw informacji na temat Rumunów. Ale nawet tych żartów było niewiele. Zresztą również dzisiaj, kiedy Rumunia weszła do Unii Europejskiej i zaczęła się dynamicznie rozwijać, między zakarpackimi i rumuńskimi miastami nie ma łączności ani kolejowej, ani autobusowej. Jakby między nimi była nie granica, ale przepaść.

Okazuje się więc, że chociaż przy każdej okazji krzyczymy o swojej wielokulturowości, to faktycznie jej nie mamy. Nie trzeba daleko szukać, wystarczy zatrzymać pierwszego przechodnia w Użhorodzie, Wynohradowie czy Rachowie i zapytać o najsławniejszego współczesnego pisarza z Węgier czy Rumunii, o najlepsze zespoły stamtąd, znanych reżyserów lub artystki. Jak nazywa się najpopularniejszy rumuński zespół? A najlepsza słowacka pisarka? Jaki jest Pana ulubiony węgierski film? W odpowiedzi usłyszymy wymowne milczenie.

 

Przemyt jako forma komunikacji

 

Najczęściej Zakarpacie trafia do ogólnoukraińskich wiadomości dzięki przemytowi. Utrwalił się stereotyp, że co czwarta osoba w tym regionie to przemytnik. To oczywiście mit i wierutne kłamstwo. Tak naprawdę przemytem zajmuje się co druga osoba.

Żarty na bok. Maleńki obwód, który graniczy aż z czterema państwami Unii Europejskiej, w naturalny sposób skazany jest na przemyt. Bo gdzie istnieją granice i różnice w cenach, tam przemyt zawsze funkcjonował i funkcjonować będzie. To nie jest wynalazek Zakarpacia, ale specyfika nieomal wszystkich terytoriów przygranicznych na świecie. Kiedy znikają granica, cło i różnica w cenach, przemyt traci sens. Tak się stało między Włochami i Austrią, a nie tak dawno między Niemcami a Polską. Nie taki jednak przemyt straszny, jak go malują, chociaż ma jak najgorszą, kryminalną reputację. Zdradzę sekret: na Zakarpaciu ludzie nie mają złego stosunku do przemytników. Przynajmniej do większości z nich. Chodzi o to, że ogólnie rzecz ujmując, przemytnicy dzielą się na dwie grupy. Pierwsza, która nielegalnie wwozi i wywozi dziewięćdziesiąt dziewięć procent towarów, to grube ryby, miejscowi książęta, którzy upletli pajęczynę z tutejszych polityków, kijowskiego naczalstw, celników i pograniczników, słowem – ci, którzy teraz najgłośniej krzyczą o walce z przemytem. Nie muszą się ukrywać, przedzierać przez lasy ani przepływać Cisy. Ich fury spokojnie przejeżdżają przez oficjalne przejścia graniczne, przynosząc zysk w twardej walucie.

Druga grupa to prości ludzie bez „opieki” i kontaktów, którzy codziennie przewożą jakieś papierosy, wódkę, chowają to wszystko we własnych samochodach czy pod ubraniem, żeby zarobić parę groszy na życie. Ta grupa, chociaż też liczna, odpowiada na Zakarpaciu za 1 procent przemytu. Do tych prostych ludzi trudno mieć negatywny stosunek, bo podczas kryzysu ekonomicznego i bezrobocia sami stworzyli sobie miejsca pracy (owszem, nielegalne), żeby nakarmić rodzinę. Najczęściej wpadają właśnie oni i to oni trafiają do wiadomości, a grubych ryb nikt nawet nie próbuje zaczepiać.

Nie należy myśleć, że przemyt obciąża tylko sumienie Ukraińców, w tym konkretnym wypadku mieszkańców Zakarpacia, którzy nie szanują prawa i szukają łatwego zarobku. Podobnie jak do seksu, trzeba do niego dwojga: jedno wiezie stąd, a drugie (Polak, Słowaczka, Rumun, Węgierka) kupuje tam. W ten sposób między ludźmi po obu stronach granicy tworzą się horyzontalne więzi, a de facto między wspólnotami powstają realne mosty. Przemyt jest bowiem sposobem, być może cieszącym się największym powodzeniem, naturalnej współpracy transgranicznej. Ludzie po obu stronach nawiązują znajomości, uczą się języka, żeby móc się zrozumieć, współpracują, budują oddolnie nie tylko stosunki ekonomiczne, ale też po prostu przyjacielskie. Przemyt jest więc nicią, która zszywa kiedyś cały, a dziś rozpruty granicami region zakarpacki.

 

Tłumaczyła z ukraińskiego Anna Łazar

 

 

 

 

O autorach

Andrij Lubka

Ukraiński pisarz, poeta, eseista i tłumacz. Po polsku ukazały się jego książki „Karbid”, „Killer” oraz „Pokój do smutku”. Mieszka w Użhorodzie.  

INNE ARTYKUŁY TEGO AUTORA

Copyright © Herito 2020