Sztuka zmienia miejsce
Miłość bez wzajemności
Publikacja: 27 sierpnia 2021
TAGI DO ARTYKUŁU
DO LISTY ARTYKUŁÓW Кожне кохання – нещастя, а надто – оце…
Każda miłość to nieszczęście, a zwłaszcza ta…
Natałka Biłocerkiweć
Dla większości Europejczyków podstawowym źródłem wiedzy o kontynencie są obecnie mapy pogodowe na ostatnich stronach gazet. Jego obgryzione ciało kończy się gdzieś na wschodnich granicach Unii Europejskiej, a trzecia część – może nawet połowa – pozostaje gdzieś w mitycznej „Eurazji”, poza granicami kosmosu, dyskursu i przewidywanej pogody. Ukraina Zachodnia nolens volens trafia jednak na te mapy, podstępnie wciska się w porządne towarzystwo. Nie da się jej wyciąć, wyprowadzić, jak bezdomnego z klubu dla elit.
W kraju, z którego pochodzę, czas jest nieliniowy i niejednorodny. Płynie nierównomiernie albo wcale. Dlatego nie da się go zmierzyć. Nic się w nim nie odbywa – jedynie bywa. Wydarzenia najzwyczajniej się zdarzają, czyli są pewnym stanem, a nie procesem. Jak deszcz, jak śnieg, jak epoka lodowcowa. Czas po prostu jest.
Ukraińcy, mówiąc o swoich doświadczeniach, nigdy nie wymieniają roku, w którym coś się wydarzyło. Powiadają: „za Stalina”, „za cara”, „za Polski”, „za pierwszych (albo drugich) Sowietów”. Albo „podczas wojny”, „podczas rewolucji”, „podczas głodu”. Ich czas jest wyraźnie mitologiczny. Każdy jego fragment, jak kawałek układanki, ma swój kolor, kształt, wagę, może nawet zapach. Ale nie ma w nim ciągłości, rozwoju, przyczyn i skutków. Nie ma związku z historią. I dlatego te kawałki można zestawiać na różne sposoby. Nic z nich nie wynika ani dla przeszłości, ani dla przyszłości. Spersonalizowanie czasu poprzez określanie różnych jego fragmentów imionami władców nie przydaje mu konkretności. Bo „Breżniew” czy „cesarz” w tym dyskursie znaczą tyle co Władza. A Władza nie ma początku ani końca, przyczyn ani skutków. Ona po prostu się zdarza – w różnych reinkarnacjach, jak klęska żywiołowa. A to Stalin, a to Hitler, a to rewolucja, wojna, powódź, susza, trzęsienie ziemi albo, uchowaj Boże, pieriestrojka. Wszystkie te klęski żywiołowe nie dzieją się w czasie historycznym, przeciwnie – każda z nich tworzy własny czas, generuje go i na swój sposób porządkuje.
„Austriacy” i „cesarz” na liście tych wszystkich klęsk żywiołowych wyglądają najłagodniej i najbezpieczniej. Częściowo zapewne dlatego, że są dość odlegli – i w czasie, i w przestrzeni, gdzieś na samym skraju żywej pamięci, na obrzeżach rodzinnej narracji, która wygasa po trzech pokoleniach i jest później zastępowana tekstami pisanymi. A częściowo zapewne dlatego, że rządy Habsburgów na tych ziemiach rzeczywiście były znacznie lepsze niż kogokolwiek innego.
Na całym świecie tubylcy rzadko wznoszą pomniki władcom kolonialnym – jeśli, rzecz jasna, nie liczyć hołdu Kreolów-kolonistów dla swoich patronów w rodzaju Kolumba czy Katarzyny Wielkiej. Natomiast ukraińscy aborygeni dwa lata temu odsłonili w Czerniowcach pomnik Franciszka Józefa, zorganizowali konferencje naukowe we Lwowie, wydali numer specjalny poważnego pisma kulturologicznego „Ji” z ulubionym cesarzem na okładce, uczynili z różnych aluzji i memorabiliów epoki cesarsko-królewskiej ważną część miejscowej popkultury i biznesu turystycznego.
Oprócz zrozumiałej potrzeby egzotyki i naturalnego dla wielu zamiłowania do przeszłości, z nadzieją na odnalezienie tam własnego złotego wieku, istnieją jeszcze dwie specyficzne przyczyny ukraińskiej obsesyjnej austrofilii i patetyczno-karnawałowej cesarzomanii. Wyrastają one, jak wszystko w tych okolicach, z historii i geografii.
Historycznie patrząc, Ukraińcy od dawien dawna byli tu ściśnięci między Polakami a Rosjanami; jedni i drudzy nie przyznawali im prawa do nazywania się odrębnym narodem oraz nie szczędzili wysiłków, by asymilować ich do kultury dominującej. Austriacy tymczasem nigdy nie mieli takich ambicji. W zasadzie nie wspierali w szczególny sposób ukraińskiego ruchu narodowego, ale też nie tłumili go. I okazało się, że to w zupełności wystarczy ukrainofilskiej inteligencji, żeby przemienić miejscowych chłopów w Ukraińców. Tak więc Austriaków szanuje się tu dzisiaj nie tyle za to, co zrobili, ile za to, czego, w przeciwieństwie do Rosjan po drugiej stronie Zbrucza, nie zrobili: nie zakazali ukraińskiego języka i szkolnictwa, nie zlikwidowali Kościoła greckokatolickiego na rzecz moskiewskiej Cerkwi prawosławnej, nie aresztowali i nie zesłali dziesiątków ukraińskich intelektualistów. Wszystko to bez wątpienia daje poważne podstawy, by twierdzić, że projekt ukraiński to wroga intryga antyrosyjska (i oczywiście antypolska), podstępny austriacki wymysł.
W tym przypadku jeszcze ważniejsza wydaje się jednak geografia. Zwłaszcza teraz, gdy unijni mędrcy starannie wykreślają ze wszystkich oficjalnych dokumentów wszelkie wzmianki o Ukrainie jako „państwie europejskim” i zastępują je eufemizmami w rodzaju „państwo partnerskie” albo „państwo sąsiedzkie”, albo jakieś inne „zachodnie WNP”, czy wręcz, Boże uchowaj, „północno-zachodnia Eurazja”. Dla większości Europejczyków podstawowym źródłem wiedzy o kontynencie są obecnie mapy pogodowe na ostatnich stronach gazet. Jego obgryzione ciało kończy się gdzieś na wschodnich granicach Unii Europejskiej, a trzecia część – może nawet połowa – pozostaje gdzieś w mitycznej „Eurazji”, poza granicami kosmosu, dyskursu i przewidywanej pogody. Ukraina Zachodnia nolens volens trafia jednak na te mapy, podstępnie wciska się w porządne towarzystwo. Nie da się jej wyciąć, wyprowadzić, jak bezdomnego z klubu dla elit. Psuje europejską harmonię, narusza stabilność. W pewnym sensie, podobnie jak malutki kawałek Turcji na Bałkanach, przyczynia się do powstania drażliwej dwuznaczności. Bo póki reszta krajów leży sobie spokojnie w dalekiej „Eurazji”, gdzie kobiety chodzą w parandżach, gdzie hoduje się wielbłądy, a mężczyźni piją wódkę szklankami i grają na bałałajkach, i gdzie wszyscy kochają Putina, Stalina i Janukowycza, mały kawałek Ukrainy, który nigdy do żadnej „Eurazji” nie należał, stara się uzasadnić europejski adres całego kraju, jego ambicje, żądania, nadzieje i złudzenia.
Złudzenia zwyciężają. W Austrii nie istnieje żadne zauważalne ukrainofilstwo, nie ma nawet jakiegoś szczególnego zainteresowania dziwną krainą na Wschodzie, która swego czasu niemal półtora wieku była we władaniu Habsburgów. W końcu przez jakiś czas władali oni nawet Meksykiem.
Dla dzisiejszych wiedeńczyków zaskakującym odkryciem okazuje się fakt, że z ich miasta bliżej jest w istocie na Ukrainę niż do Szwajcarii. Albo że średnia temperatura we Lwowie i w Kijowie jest mniej więcej taka sama jak w Wiedniu, a nie jak w Moskwie czy Nowosybirsku. Albo że Ukraińcy mają własny język, który w dodatku różni się od rosyjskiego znacznie bardziej niż dialekt wiedeński od bawarskiego. Dla większości z nich Ukraina to niezbyt odległa, ale też niespecjalnie bliska ziemia – mniej więcej tak samo jak Kaukaz, Bliski Wschód czy Moskwa i Petersburg. Jest dostatecznie daleko, by przesadnie się nią nie interesować, ale też dostatecznie blisko, by pamiętać o tak zwanych „miękkich” zagrożeniach, które stamtąd pochodzą – zanieczyszczenie środowiska, nielegalni imigranci, choroby zakaźne, narkotyki, broń i oczywiście „rosyjska mafia” – bo skąd miałaby pochodzić, jak nie z Ukrainy?
Ukraińska miłość do Austrii pozostaje nieodwzajemniona. I chyba nie bez powodu. Kanclerz Metternich, który dwieście lat temu oświadczył, że Azja zaczyna się za wschodnim płotem jego ogrodu (według innych danych – na Landstrasse, co pewnie na to samo wychodzi), mógł mieć rację. Bo chodziło najwyraźniej nie tylko o geografię, ale także o jakość ogrodów. I o przejście z cyklicznego czasu mitycznego do liniowego historycznego. O mnóstwo rzeczy, które jeszcze mamy do zrobienia.
Ale jako pisarz wiem, że dobre wiersze niekoniecznie rodzą się z odwzajemnionej miłości. Podobnie jak piękne ogrody.
Z ukraińskiego przełożyła Katarzyna Kotyńska
Podobne artykuły
Copyright © Herito 2020