Tożsamości wyobrażone
Centrala nie musi być przekleństwem
Publikacja: 17 sierpnia 2021
TAGI DO ARTYKUŁU
DO LISTY ARTYKUŁÓWCentrum musi dawać szansę na upodmiotowienie protagonistów dyskusji o przeszłości, możliwość kreowania różnorodnych dyskursów i spotykania się ich. Kontrowersja nie jest budowaniem konfliktu, ale wyraźnym pokazaniem różnych poglądów na problem i konfrontowaniem ich ze sobą, po to, by nie wpaść w pułapkę monolitycznej, jednowymiarowej opowieści, która w gruncie rzeczy prędzej czy później stanie się ideologią.
Magdalena Petryna: W 2010 roku Wspólnota Kulturowa „Borussia”[1] obchodziła dwudziestolecie istnienia. O początkach działalności „Borussii” Hubert Orłowski powiedział, że mieliście świadomość braku kapitału społecznego i symbolicznego na Warmii i Mazurach, dlatego postanowiliście go stworzyć. Jak Pan patrzy na ten proces z dzisiejszej perspektywy?
Robert Traba: Powiedziałbym, iż u podstaw leżała raczej diagnoza, że ten potencjał uległ ideologizacji. I my – bo to była grupa kilkunastu osób – dorastaliśmy, będąc jej częścią. Jednocześnie mieliśmy szczęście doświadczenia generacyjnego: po pierwsze lat 1980–1981, a po drugie przełomu 1989 roku. Mieliśmy szczęście, i to podwójne, bo niezależnie od nas powstała w Polsce siła inicjacyjna i przestrzeń dla rewolucyjnych zmian, no i mieliśmy wtedy potrzebę zaangażowania się w „pisanie Polski na nowo”, własnym głosem, głosem pokolenia „postświadków” wojny i głosem drugiego pokolenia osadników na ziemiach zachodnich – i byliśmy na to gotowi. Chcieliśmy kapitał kulturowy odideologizować. Stworzyć go na nowo z całą świadomością, że nasi rodzice, którzy do miejsca, gdzie mieszkaliśmy, przyjechali każdy skądinąd (moi z Francji, ale generalnie z różnych stron Polski), przywieźli swój bagaż doświadczeń i zastali pamięć zapisaną w krajobrazie kulturowym. Kwestią dla nas istotną było, jak to kreatywnie przełożyć na nowy język opisu i rozumienia takiego miejsca. W nazwie Borussia zawierała się szersza idea. Borussia to jest określenie miejsca, też bardzo mocno zideologizowane, szczególnie w Niemczech w drugiej połowie XIX wieku; borussizm znaczył militaryzm, pruski centralizm i nacjonalizm. Dla nas liczyło się, że jest to łacińska nazwa pewnego miejsca na mapie. Łacińska w tym sensie, że uniwersalna, a więc łącząca to miejsce z uniwersalnym przesłaniem. Nie chcieliśmy się zamykać, chcieliśmy się otwierać i rozszyfrowywać świat poprzez taką podwójną konfrontację – tego, co było, co przynieśli nasi rodzice, tego, co zastaliśmy, by w efekcie ze spotkania lokalnego z uniwersalnym tworzyć własne, twórcze interpretacje.
M.P.: Zbigniew Mikołejko mówi, że tożsamość miejsca to wynik indywidualnej negocjacji z historią. Można to też chyba odnieść do działalności „Borussii”?
R.T.: Można, choć wielu w związku z tym zadawało pytanie, dlaczego nazwaliśmy się wspólnotą? Pojawiały się podejrzenia, że chcemy to wszystko znowu jakoś zawłaszczyć, zideologizować. Tymczasem nam chodziło o działanie wspólnie, co nie znaczy, że identycznie. Po prawie dwudziestu latach wyraziłem to a posteriori w książce Historia – przestrzeń dialogu[2], w której argumentowałem, żeby patrzenie na rzeczywistość i na przeszłość było dyskursywne, żeby nie popaść w pułapkę odgórnego zapisywania „tak ma być”, „tak nie ma być”.
M.P.: To jest też podstawowe założenie otwartego regionalizmu. Patrzymy na zastaną rzeczywistość krytycznie, z pewnym dystansem i dopuszczamy wielogłosowość.
R.T.: Niektórzy pociągnęli to nawet dalej i twierdzili, nadinterpretując tezy Huberta Orłowskiego, że wpadliśmy w postmodernistyczny nihilizm i chcemy zamazać różnice, okcydentalizując się i zapominając o kapitale wytworzonym przez miejscową ludność, Warmiaków i Mazurów. Taki zarzut pojawił się w artykule Tomasza Zaryckiego na łamach „Kultury i Społeczeństwa” (2005). Jest to klasyczna socjologiczna nadinterpretacja, w której rzeczywistość dopasowuje się wygodnie do teorii. Troskę o ten kapitał zastany, który czasem ulegał ideologizacji – z jednej strony polonizacji, a z drugiej zniemczaniu, albo też był traktowany instrumentalnie; jak trzeba było, to wyciągano z kapelusza Warmiaka, żeby powiedzieć: my tu byliśmy, jesteśmy, i będziemy – wypracowaliśmy w dialogu właśnie z Hubertem Orłowskim, Warmiakiem[3]. Jemu bardzo zależało, żeby nie stracić z pola widzenia tego, co istotnie było kontynuacją kultury, która nie stworzyła tak twardych dóbr, jak gotyckie kościoły i zamki, a jednak stanowiła integralną część tego regionu Polski.
To może paradoksalnie zabrzmi, ale chodziło nam o to, by poprzez „miejsce” rozszyfrowywać i opisywać świat, próbować go definiować. Droga do tego wiodła przez konfrontację z tym, co jest namacalne i dotykalne, co mieliśmy wokół siebie. Wydaje mi się, że można w ten sposób ciekawie opowiedzieć o uniwersalnych problemach, łącznie z historią Europy. Nie wpadamy w pułapkę rozmycia się i sztucznie kreowanej europeizacji, która tak naprawdę zawiera niewiele treści. Możemy odnieść się do konkretnych znaczeń i mam wrażenie, że dzięki temu bardziej klarownie wyrażać pewne dążenia, idee itd.
M.P.: Dlatego zakres tematyczny działalności „Borussii” zaczął się stopniowo poszerzać od Warmii i Mazur do Europy Środkowej?
R.T.: To właśnie wynikało z tego fundamentalnego, pierwszego założenia: działaj lokalnie, myśl uniwersalnie, które jest istotą otwartego regionalizmu. A znaczył on też spotkania, pozytywne konfrontacje z najbliższymi sąsiadami; tymi bliskimi i jednocześnie różnymi kulturowo czy geograficznie: Niemcami, Rosjanami, Litwinami, Białorusinami… Kiedy w 1992 roku wyjechaliśmy do Kaliningradu, przeżyliśmy szok kulturowy. To była terra incognita – zaledwie dziewięćdziesiąt kilometrów od Olsztyna. Mimo niewielkiej odległości nagle znaleźliśmy się w zupełnie innym świecie. I stamtąd nasz horyzont zaczął się poszerzać. A finałem jest olsztyński Dom Ericha Mendelsohna[4], który dla mnie, już po odejściu z „Borussii” – nie z czasopisma, ale z zarządu i fundacji – jest realizacją pomysłu przejętego przez drugą generację moich następców.
M.P.: Nowe pokolenie przyjęło ideę otwartego regionalizmu. Ale mam wrażenie, że w dyskusji publicznej, w powszechniejszym myśleniu jest on słabo widoczny. W latach dziewięćdziesiątych, w czasie poszukiwania małych ojczyzn, rozwinął się, a potem jakby schował.
R.T.: Zgadzam się, ale to jest dużo szerszy problem, bo wydaje się, że oprócz tego pierwszego zachłyśnięcia w latach dziewięćdziesiątych otwarty regionalizm nigdy nie był silny. Mieliśmy raczej typ regionalizmu reprezentowany przez tradycyjną formę stowarzyszeń, ruchów regionalnych, które mają swoje duże osiągnięcia w historii Polski XIX i XX wieku, ale w gruncie rzeczy są osadzone we własnej przestrzeni, odwołują się bardzo mocno do wątków folklorystycznych. Nam chodziło o nowy ferment w głowach, inne myślenie o sobie, regionie, Polsce, Europie. Kilka lat takiego rzeczywiście aktywnego kreowania otwartego regionalizmu, zapisywania go nową treścią doprowadziło m.in. do zdefiniowania tego okresu przez nośne hasła, takie jak „pisanie Polski na nowo” czy „rebelia prowincji”. Przemysław Czapliński w znakomitej książce Polska do wymiany[5], w której opisane zostały w duchu socjologii literatury zjawiska zachodzące w polskiej literaturze ostatniego dwudziestolecia, swoim przewodnikiem czyni wyłącznie centralne narracje, a zupełnie pomija te wykreowane na obrzeżach: w Sejnach, Olsztynie, Szczecinie itd. Myślę, że to jest problem nas, piszących i analizujących te zjawiska. Marginalizujemy je, nie doceniamy tego, co dzieje się poza mainstreamowo-telewizyjno-nagrodowym wizerunkiem Polski kreowanym przez zjawiska medialne.
Punktem odniesienia, który mi tę refleksję uzmysłowił, była wycieczka po izbach regionalnych na Warmii i Mazurach. Jest ich około dwudziestu, ale odwiedziłem tylko kilka. Ich potencjał, potencjał ludzi, którzy gromadzą w domu i w swoim otoczeniu pamiątki z miejsca, z którego są, oraz oddziaływanie takich małych, nieprofesjonalnych instytucji jest dużo większe, niż nam się wydaje. Jest to zjawisko szersze, nie tylko warmińsko-mazurskie. My w zasadzie tego nie opisujemy, nie zajmujemy się tym. Mówię „my” z perspektywy bardziej analityka niż ich współautora. Ciekawy jest rozdźwięk między popularną, widoczną, ale powierzchowną kulturą masową, którą się zajmujemy, a tą, którą się tworzy w regionie. Myślę, że to jest zjawisko niezwykle ważne i mam wrażenie, że powróci w formie regionalizmu otwartego. Być może wtedy podejdziemy też poważniej do tego fenomenu. Bo tam jest coś nowego, coś, czego jeszcze nie rozpoznajemy i nie potrafimy opisać. Każdy naród ma kanon kultury, te same listy lektur, postaci na piedestałach, sprawy, do których się odwołuje. Jednocześnie – wydaje mi się – sens otwartego regionalizmu zawiera się w formule „historia jako przestrzeń dialogu”, czyli wzbogacania kanonu centralnego. Nie tylko region jest tu punktem odniesienia, ale też inne grupy społeczne, kulturowe itd.
M.P.: Pytamy o wszystko, co nie zmieściło się w kanonie.
R.T.: Wydaje mi się bardzo ważne dzisiaj, aby ten kanon się wzbogacił. Chciałbym, pozostając na poziomie regionu, żeby do kanonu centralnego wchodziły również te wartości, symbole, które są z regionów. Emmanuel Le Roy Ladurie, historyk francuski, napisał historię Francji z perspektywy mniejszości ją zamieszkujących. To kapitalny pomysł! Historia napisana nie przez centrum, Warszawę i Kraków, ale poprzez to, co działo się na peryferiach. Kiedy uświadomiłem sobie, jaki jest analityczny potencjał w takim patrzeniu, zauważyłem też, jak bardzo regionalna pamięć dopasowywana jest do kanonu centralnego. W takim wielokulturowym regionie, w sensie wielowiekowej tradycji, jak Warmia i Mazury przypomina się siłą rzeczy te postaci, które pasują do narodowego kanonu polskiego, spychając na margines postaci równie wielkie, a może nawet i większe, ale do niego nie należące. To jest co prawda zrozumiałe, ale dla kultury politycznej, kultury dnia codziennego, dla kształtowania społecznej wrażliwości nie mniejsze znaczenie ma przypominanie i uświadamianie sobie inności, które mamy na co dzień, wszędzie. Warmia i Mazury nie są w tym względzie żadnym wyjątkiem. Uniwersalnym przykładem jest integracja do polskiej historii dziejów Żydów polskich, tak by przestali być tylko nieznaną, niezwykłą mniejszością.
M.P.: Tylko co zrobić, żeby kanon główny się otworzył? Powiedział pan kiedyś, że konieczna jest pewna emancypacja od centrum, by w regionie pojawiła się siła, zaczęła działalność. A jaki jest warunek po stronie centrum?
R.T.: Dobre pytanie, a doszła pani do jakichś własnych odkryć, zastanawiając się nad tym?
M.P.: Zaczęłam od najbardziej oczywistego tropu: do momentu, w którym społeczność albo szerzej – naród – czuje się osłabiony, zagrożony i atakowany, kanon będzie się musiał umacniać i w związku z tym zamykać. Ale ten trop oczywiście donikąd nie prowadzi. Polska od dwudziestu lat cieszy się wolnością. Również strach związany z wejściem do Unii Europejskiej i zapowiadanym „wynarodowieniem” minął. Otwarcie kanonu jednak nie następuje.
R.T.: Tak, tylko pani teza opiera się na racjonalnym opisie rzeczywistości. Natomiast wiemy dobrze, że na rzeczywistość składają się realne zdarzenia i fakty (recepcja), które mamy w głowach. Istnieją czasami dwie różne rzeczywistości, przenikające się, oddziałujące nawzajem na siebie, ale niekoniecznie racjonalizujące to, co chcemy widzieć. Racjonalnie się z panią zgadzam. Ale mimo racjonalnych wskaźników dużo jest społeczno-ekonomiczno-politycznych obaw o naszą tożsamość narodową i o nasze rozmycie się w Europie. Oczywiście możemy sobie powiedzieć – absurd. Ale skoro ten absurd dotyczy kilku milionów Polaków, to jest po prostu faktem społecznym, z którym trzeba się liczyć. To po pierwsze. Po drugie odniosę się do przykładu z mojego zaangażowania w dyskusję o tak zwanej polityce wobec historii albo wobec pamięci, w wersji, która rozgrywała się w latach 2004–2007. Otóż bardzo szybko przyjęła się próba sprowadzenia opowieści o Polsce i jej historii do monolitycznego obrazu „my” kontra „oni”, bohaterstwo i ofiara kontra krytyczny patriotyzm. Bardzo szybko wróciło coś, co przypominało mi pewne kalki myślowe, jakie wynosiłem ze szkoły w głębokim PRL-u. Paradoks, prawda, bo zupełnie inne siły polityczne to kreowały. Mechanizm naszych identyfikacji z narodem jest zdominowany monolitycznym obrazem polskości. Według mnie centrum (rząd), które prowadzi politykę wobec historii, mogłoby założyć, że jest wiele opowieści, że nie musimy budować ex cathedra twardego, jednostronnego obrazu, co przecież z gruntu jest fałszywe. Ważne więc, żeby mieć wspólne symboliczne punkty odniesienia, które nas identyfikują i odróżniają od „innych”. To nie jest ani złe, ani bolesne. Najważniejsze, żeby nie przyjęto formy skamieliny, która nie pozwala się dotknąć, żebyśmy nie wpadli w pułapkę brązowienia, by za moment odbrązawiać. Centrum musi dawać szansę na upodmiotowienie protagonistów dyskusji o przeszłości, możliwość kreowania różnorodnych dyskursów i spotykania się ich. Kontrowersja nie jest budowaniem konfliktu, ale wyraźnym pokazaniem różnych poglądów na problem i konfrontowaniem ich ze sobą, po to, by nie wpaść w pułapkę monolitycznej, jednowymiarowej opowieści, która w gruncie rzeczy prędzej czy później stanie się ideologią. Obawiam się tej skłonności, tego zawłaszczania prawa do wyłącznego definiowania „polskości”.
M.P.: Centrum ma zatem bardzo konkretną rolę do spełnienia.
R.T.: Nie jestem przeciwny modelowi centralnemu. Może brzmi to paradoksalnie w kontekście mojej wieloletniej aktywności obywatelskiej. Uważam, o czym często zapominamy, że państwo to kilka podmiotów: rząd, który wybieram, struktura samorządowa oraz instytucje i organizacje zwane pozarządowymi. Państwo tworzy się w dialogu tych podmiotów. W 2007 roku zorganizowałem w Berlinie polsko-niemiecko-francuską konferencję na temat polityki historycznej. Profesor Chris Hann, wybitny antropolog, powiedział coś, co mnie zaskoczyło. Jego brytyjskie doświadczenie pokazuje, że o wiele ważniejszy i oczekiwany jest właśnie centralny dyskurs, który wyznacza państwo rozumiane jako rząd, a nie organizacje obywatelskie.
M.P.: Można powiedzieć, że to specyfika Wielkiej Brytanii…
R.T.: Może, ale należy o tym pamiętać. Największą organizacją pozarządową w Polsce jest Radio Maryja. Trzeba sobie z tego zdać sprawę, bez uśmiechu i ironii. Traktując pole walki symbolicznej (w sensie Pierre’a Bourdieu) jako walkę o hegemonię przestrzeni kulturowej, musimy przyznać, że to jest bardzo ważny aktor. Patronowanie czynników rządowych wielu dyskursom jest niezwykle ważne. Dlatego ta centralność nie jest przekleństwem, musi tylko być mądra i doceniać, że impuls innych podmiotów życia społecznego może być ożywczy. Tego trzeba się uczyć w najlepszym rozumieniu demokracji i wzajemnego poszanowania poszczególnych podmiotów gry społecznej.
M.P.: Dobrym przykładem polityki wobec historii są działania ministerstw spraw zagranicznych Polski i Niemiec, zmierzające do stworzenia wspólnego podręcznika do historii.
R.T.: To jest modelowy przykład polityki wobec historii. Ministrowie wpadli na pomysł, by wzorem francusko-niemieckim zrobić coś podobnego w polsko-niemieckim dialogu. I powiedzieli: mamy zaufanie do fachowców, oddajemy realizację w ich ręce i nie ograniczamy ich w żaden sposób.
M.P.: Dzięki centralnemu impulsowi powstaje publikacja niezwykle ważna dla pluralistycznego spojrzenia na pamięć i historię. Wydaje się jednak, że to karkołomne zadanie. Zastanawiam się, jak jest możliwe zrobienie takiego podręcznika, aby powstał dialog, a nie dwa równoległe monologi.
R.T.: Przede wszystkim to nie jest tak, że my nagle siadamy i piszemy z „nakazu” podręcznik. Nic się nie dzieje deus ex machina. Za pisaniem podręcznika stoi prawie czterdzieści lat doświadczeń Wspólnej Polsko-Niemieckiej Komisji Podręcznikowej. Bez tego doświadczenia to byłoby niemożliwe. Największe nieporozumienie polega na przekonaniu, że piszemy podręcznik dotyczący stosunków polsko-niemieckich. Trzeba wyartykułować: powstaje normalny programowy podręcznik szkolny. Polski i niemiecki komponent dotyczy autorów i autorek oraz treści pomocniczych. Jeśli trzeba będzie dać przykład wojen religijnych, to damy je z historii Niemiec, zresztą słusznie; gdy będziemy mówić o reformacji, to powiemy o jej kolebce, ale też o zjawisku polskiej wolności religijnej; codzienność okupacji zilustrować może przypadek podzielonej między Niemcy i Związek Sowiecki Polski. Ma to polegać na takich niuansach.
Przez półtora roku pracy grupy projektowej, a przede wszystkim grupy trzydziestu ekspertów, nie było ani jednej kontrowersji dotyczącej obrony narodowego punktu widzenia. Gremia dydaktyków i historyków są na tyle dojrzałe, że nie było polsko-niemieckiego sporu w wyborze wydarzeń, w strukturze pokazującej, co jest ważniejsze. Problemem było na przykład zdefiniowanie XX wieku, ale linie podziału biegły między różnymi szkołami historycznymi, a nie tak zwanym interesem narodowym. Można było taki poziom dyskusji osiągnąć dzięki odwołaniu się do dwóch kategorii (ważnych też dla odblokowania centrum) dydaktyki historycznej: kontrowersyjności i wieloperspektywiczności. Fakt, że mamy różne doświadczenia historyczne, różne recepcje zdarzeń, z punktu widzenia dydaktyki jest skarbem. Pojawia się na przykład w Niemczech i Polsce taki problem, jak ostatnio przymusowe wysiedlenia. Niemcy opisują je głównie jako Flucht und Vertreibung, czyli ucieczki i wypędzenia. W Polsce mówi się o deportacjach i przymusowych wysiedleniach. W podręczniku możemy podać: w Niemczech definiuje się to zjawisko tak, jest to zapisane w konstytucji i ustawach, w Polsce się mówi o tym inaczej, a wynika to z tego i tego. W ten sposób nie mówimy uczniowi ex cathedra, jak ma nazywać to zjawisko. Mówimy: spróbuj zrozumieć, skrytykuj, jeśli masz odmienne zdanie niż sąsiad. Ale najpierw spróbuj zrozumieć. Paradoksalnie to, co jest historycznym balastem naszych wzajemnych relacji, szczególnie w XIX i pierwszej połowie XX wieku, w opisie dydaktycznym jest wielkim potencjałem. Można pokazać różnice. Nie ma tu – jeszcze raz podkreślam – żadnych obaw o pomijanie ciemnej strony historii każdego z państw. Ja widzę w tym podręczniku tylko szansę na lepsze wzajemne zrozumienie. Trudność praktyczna pisania podręcznika dotyczy warunku spełnienia minimów programowych w Polsce i szesnastu niemieckich krajach związkowych.
Z perspektywy nauczyciela i ucznia wartością dodaną będzie bez wątpienia możliwość przekazania takiej samej treści w Polsce i Niemczech, co da trochę więcej wiedzy zwłaszcza uczniom niemieckim. Historia została w Niemczech po wojnie zwesternizowana. Timothy Garton Ash w komentarzu do apelu historyków z Blois (2008) powiedział, że w Europie najbardziej potrzeba nam teraz wiedzy. Wydawałoby się, że to straszny banał, ale to jest właściwa odpowiedź na pytanie o realizację dialogu historycznego. Rzeczywiście nie znamy pewnych faktów i interpretacji, które funkcjonują, i podręcznik ma tę lukę zapełnić, pokazać, jak czasami wybiórczo pamiętamy tylko niektóre rzeczy.
M.P.: Mechanizmów pamiętania dotyczy także projekt Centrum Badań Historycznych PAN w Berlinie realizowany we współpracy z Uniwersytetem w Oldenburgu – myślę o polsko-niemieckich miejscach pamięci. Istotą projektu nie jest jednak ich opis i rekonstrukcja, ale dekonstrukcja. Na czym ma ona polegać?
R.T.: Będziemy mieli okazję przeczytać ponad sto tekstów na ten temat, już niedługo, mam nadzieję, że pod koniec 2011 roku.
Przede wszystkim, opisując zmitologizowane zjawiska, trzeba być świadomym pułapki, bo te wszystkie artefakty, postaci, miejsca, wydarzenia z historii polsko-niemieckiej, są bardzo mocno naładowane ideologicznie. Pierwsza rzecz, którą bardzo mocno zaakcentowaliśmy, to rozumienie pojęcia „miejsce pamięci”. W odróżnieniu od Pierre’a Nory, który stworzył cały pomysł lieu de mémoire (ale nigdy go nie zdefiniował, taka była dynamika tworzenia jego wielkiego, prekursorskiego dzieła), ale też w odróżnieniu od Etienne’a François i Hagena Schulze, którzy wydali książkę o niemieckich miejscach pamięci i zdefiniowali je jako metaforę, my nazywamy nasze miejsca pamięci i próbujemy je zdefiniować jako fenomeny historyczne. Chcemy przez to podkreślić, że są one zakorzenione w konkretnych warunkach historycznych, społecznych, w tak zwanej historii zdarzeniowej. Nawiązujemy do terminu Beziehungsgeschichte, wykreowanego przez Klausa Zernacka, co tłumaczę jako „historia wzajemnych oddziaływań”. Mając taką podstawę, chcemy opisywać przede wszystkim mechanizm mitologizowania miejsc pamięci. Jak to się stało, że z potyczki kilkuset wojów pod Cedynią (972), tak naprawdę bez znaczenia historycznego, w naszych głowach istnieje pamięć o wydarzeniu, które jest mitem fundacyjnym PRL-u (przez nawiązanie do walk nad Odrą w marcu 1945 roku). Chcemy zwrócić uwagę na ten mechanizm, jego warunki, czynniki, sytuacje społeczne i polityczne, które wywoływały potrzebę odwołania się do danego wydarzenia. Oczywiście, kiedy zaczyna się konstruowanie nowoczesnej tożsamości narodowej, najczęściej lądujemy w początkach XIX wieku. Stąd tak silny akcent na dekonstrukcję procesów społecznego zapamiętywania zjawisk historycznych. Nie chcemy wpaść w pułapkę remitologizacji.
M.P.: Szczególnie interesujący będzie tom trzeci, poświęcony paralelnym miejscom pamięci.
R.T.: Może on, chyba najbardziej, uświadomić nam proces konstrukcji ideologicznych, specyfikę i uniwersalność bilateralnych miejsc pamięci. Odwołam się do pary Cedynia i Las Teutoburski. Z jednej strony potyczka kilkuset wojów, a z drugiej rzeczywiście wielka bitwa rzymsko-germańska w 9 roku n.e. Obie w pewnym okresie dziejowym mają podobną funkcję: poprzez mitologizację zdarzenia służą konsolidacji „własnego” narodu. Nasze zadanie polega na pokazaniu mechanizmów prowadzących do tego, że w pewnym momencie obie bitwy stają się mitami fundacyjnymi państw. Różne wydarzenia, o zdecydowanie różnym potencjale, ale mające podobne funkcje, służą nam do zastanowienia się nad mechanizmami, które tu działają. Ogólnie z analizy i opisu polsko-niemieckich miejsc pamięci może powstać ciekawa historia tysiąca lat relacji polsko-niemieckiej, obrazu Polski i Niemiec widzianego z perspektywy sąsiada i to wplecionego w dzieje Europy. Ale ta historia nie jest opisem zdarzeń, lecz opowieścią o tym, jak je interpretowaliśmy w sferze pamięci kulturowej, a nie w uczonych książkach przeznaczonych dla kilkuset czytelników.
M.P.: Ten projekt jest też ważny metodologicznie.
R.T.: To jest otwarcie się na ogólnoeuropejską dyskusję o pamięci. Proszę sobie przypomnieć, że w zasadzie po ukazaniu się dzieła Pierre’a Nory na początku lat dziewięćdziesiątych powstało chyba siedem kolejnych syntez narodowych miejsc pamięci: niemieckie, austriackie, włoskie, duńskie, holenderskie, luksemburskie i szwajcarskie. Wpisujemy się z projektem bilateralnych miejsc pamięci w centralny dyskurs historiograficzny dotyczący pamięci w Europie. Przełamujemy ten dyskurs polsko-niemieckim doświadczeniem, opisując przez bilateralność – tak jak w przypadku regionu – uniwersalne mechanizmy recepcji historii. Dzięki dwustronnemu kontekstowi być może uda się lepiej zrozumieć mechanizmy zapamiętywania przeszłości narodów, ponieważ zderzamy się z namacalną materią, a jednocześnie taką, która ma par excellence europejski kontekst. Wydarzenia z polskiej i niemieckiej historii są częścią wielkich europejskich procesów historycznych, zapoczątkowały wiele wydarzeń doniosłych w skali kontynentu. Być może we współczesnej Portugalii, Grecji czy Hiszpanii dziś nie są one znane, ale w śledzeniu dziejowych mechanizmów mogą być bardzo przydatne.
M.P.: Wiele założeń, działań obywatelskich podejmowanych przez „Borussię” i realizowanych przez pana na niwie naukowej jest podobnych. Dzieli je jednak długa droga, nie tylko naukowa. Jak pana warsztat zmieniał się przez te lata?
R.T.: Nie jestem klasycznym wytworem akademickiej kariery naukowej. Wewnętrzny dialog między tym, co robiłem w „Borussii”, a tym, co naukowe, był niezwykle dla mnie ważny. Moje działanie na początku było intuicyjne. Powstała „Borussia” – stowarzyszenie, z czasem zaczęliśmy organizować różnego typu warsztaty, konferencje, spotkania, co wynikało ze spontanicznej potrzeby generacyjno-środowiskowej, siły inicjacyjnej miejsca i czasu. Niezwykłym doświadczeniem, które pomagało kształtować własny warsztat było dla mnie czasopismo „Borussia”, gdzie publikowali nie tylko historycy, ale i literaci, różnej profesji naukowcy, i to nie w wersji „hard”, czyli akademickich wykładów, lecz w formule eseistycznej, będącej impulsem do przemyśleń i refleksji. To był poligon doświadczeń, z którego zrodził się też mój osobisty Gesamtkunstwerk (w Krakowie na Uniwersytecie Jagiellońskim ma swoje wcielenie w postaci antropologii historycznej): historia stosowana. Rozumiem ją dwojako; z jednej strony jako pewien model czy propozycję funkcjonowania historii w wydaniu publicznym, jako fragment dialogu społecznego, a z drugiej jako dyscyplinę uniwersytecką. Zacznę od końca. Żyjemy w świecie, który niezwykle się zdynamizował w komunikacji społecznej. Jako historycy mamy do dyspozycji zupełnie inne źródła. Minęła tradycyjna rola mistrza-nauczyciela, posiadacza kamienia filozoficznego, wyłączności na wiedzę. Tę wiedzę czerpie się teraz głównie ze zglobalizowanej przestrzeni wirtualnej. Historia w formie uniwersyteckiej ma pomóc obchodzić się z nowymi źródłami, konfrontować się z nowymi formami obecności historii w życiu publicznym, znaleźć sposoby ich analizy i opisu. Jednocześnie ma pokazać, jak należy zajmować się nowymi typami przekazu historycznego, jakie tworzyć nowe formy interpretacji muzealnych, internetowych, społecznościowych. Może to być kompleksowy zakres kształcenia absolwenta, którego kompetencje są atrakcyjne na rynku pracy. A więc nie tylko historyka, polonisty itp., ale również kogoś, kto ma profesjonalną wiedzę, umiejętności krytycznego myślenia i zarazem potrzebę partycypacji w tej drugiej formie obecności historii, czyli jej funkcjonowaniu społecznym. Nie chodzi o to, żeby z historii budować centralny punkt odniesienia życia społecznego. Skoro jednak, chociażby przez pamiętanie, tradycję itp., jesteśmy skazani na publiczną obecność historii, warto żeby nam towarzyszyła, ucząc i uwrażliwiając na różnorodność. Taki jest praktyczny efekt mojego dialogu między działalnością pozanaukową i naukową.
***
[1] Stowarzyszenie Wspólnota Kulturowa „Borussia” powstało w 1990 roku w Olsztynie. Odwołuje się do wielokulturowego dziedzictwa dawnych Prus Wschodnich, działa na rzecz budowania kultury dialogu i tolerancji oraz współtworzenia społeczeństwa obywatelskiego. Fundament założeń programowych „Borussii” stanowi idea „Atlantydy Północy” – odkrywania i współtworzenia metafizyki Warmii i Mazur – oraz „otwarty regionalizm”, czyli budowanie sieci kontaktów i powiązań umożliwiających tworzenie nowej Europy na podstawie doświadczeń osobistych oraz specyfiki regionów i narodów.
Od 1991 roku Stowarzyszenie wydaje pismo „Borussia. Kultura. Historia. Literatura” oraz książki z zakresu literatury pięknej, publicystyki i historii Europy Środkowej i Wschodniej ze szczególnym uwzględnieniem tematyki wschodniopruskiej. Więcej informacji na stronie: www.borussia.pl.
[2] Robert Traba, Historia – przestrzeń dialogu, Warszawa 2006.
[3] Hubert Orłowski – profesor germanistyki, wykładowca Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, historyk literatury, eseista, tłumacz. Zajmuje się przede wszystkim literaturą niemiecką oraz polsko-niemieckimi stosunkami i kontaktami kulturowymi, wykraczając poza utarte schematy i utrwalone uprzedzenia. Napisał m.in.: Słownik twórców kultury niemieckojęzycznej (1997), Polnische Wirthschaft. Nowoczesny niemiecki dyskurs o Polsce (1998), Warmia z oddali. Odpominania (2000). Jest wydawcą serii Poznańska Biblioteka Niemiecka, w której ukazało się ponad 30 tomów pism wybitnych niemieckich uczonych w polskim tłumaczeniu. Nagrodzony wieloma odznaczeniami w Polsce, Niemczech i Austrii. Współzałożyciel i honorowy członek Stowarzyszenia Wspólnota Kulturowa „Borussia”.
[4] Erich Mendelsohn (1887–1953) – światowej sławy architekt, urodzony w Olsztynie, gdzie zrealizował swój studencki projekt domu przedpogrzebowego; budynek przez wiele lat zaniedbany i popadający w ruinę, stał się od końca lat dziewięćdziesiątych miejscem nowatorskiego projektu, realizowanego przez „Borussię”.
[5] Przemysław Czapliński, Polska do wymiany. Późna nowoczesność i nasze wielkie narracje, Warszawa 2009.
Copyright © Herito 2020